niedziela, 21 lutego 2016

Porządkując codzienne sprawy.

Wstałam bardzo wcześnie. Pomimo tego, że nazwałabym się kimś w rodzaju "porannego ptaszka", to nawet dla mnie owa godzina była niejako wyrwana z kosmosu. Wszakże na dworze było jeszcze ciemno. Słońce dopiero majaczyło się nad horyzontem, a stajnię oświetlały mi jedynie walentynkowe lampiony i światło, które zapaliłam w korytarzu. Pewnie ciekawi was, jakie to cyfry wskazywał mój zegarek? No to wam mówię, był piąta rano. Idealna godzina by nakarmić zwierzaki, zrobić przegląd sprzętu i przyszykować się do wyprawy. Wiedziałam, że im wcześniej wyruszę ze Scarlet, tym szybciej wezmę w trening resztę gromadki. Swoją drogą, myślałam kiedyś, że posiadanie trzech koni to problem, teraz już wiem, że była to była to całkiem relaksująca i beztroska sytuacja. Każdy był stępowany minimum piętnaście minut przed i po jeździe. W trakcie jazdy tez mogłam robić przerwy dłuższe niż pięć minut i częstsze niż dwie w trakcie jazdy. A teraz? Teraz konie stępują w karuzeli, albo są wypuszczone na padok minimum godzinę przed, by mieć pewność, że chociaż trochę się przeszły. Dodatkowo, nie wszystkie mogę ruszyć z siodła, część po prostu idzie na dwadzieścia minut na lonżę i tyle z tego mamy. Z drugiej strony, lonżowanie konia, ważna rzecz. Tylko Rubyflower jest wyraźnie usztywniona po takiej pracy, dlatego w jej przypadku unikam tego jak ognia.
No ale nie miałam opowiadać o sposobie mojej pracy z kopytnymi, a o tym co się dzisiaj w ogóle działo na Wyspie.

Otóż, okazało się, że Derek potrzebuje mojej pomocy. W zasadzie, byłam pewna, że poczta walentynkowa w tym roku nie przyjdzie. Bardzo się myliłam. Po prostu wiatr rozgonił listy po Miasteczku Srebrnej Polany, a chłopak miał zbyt wiele spraw na głowie, by ich poszukać. W sumie, złapanie, rozgonionych po miasteczku, kopert, nie było piekielnie trudnym zadaniem. Ani rozwożenie poczty, czym później się zajęłam. Musiałam w zasadzie pojechać do Marleya, do Baronowej i do pani Holdswoth, a potem wrócić do Dereka z odskrobanymi przez zainteresowanych, odpowiedziami. Okazało się, że mam tajemniczego wielbiciela i co więcej - przesłał dla mnie paczkę! Był w niej piękny sweter, który od razu przypadł mi do gustu. Wiosna jest jeszcze wczesna, więc nie jest zbyt ciepło, a z kolei na wszelakie kurtki, jest już zbyt gorąco. Bardzo pożyteczny prezent.

Od Dereka pojechałam do Pi, bo w końcu obiecałam Jasperowi tego stracha na wróble. Nie sądziłam jednak wtedy, że będzie z tym tyle roboty. Pewnie byłoby mniej, gdyby Pi nie przerzuciła się na wegańska magię (serio, coś takiego naprawdę istnieje?). Ostatecznie biegałam z wiaderkiem wkoło jej bagna, przeklinając, że nie zajrzałam tam później, by mieć nieco lepsze światło. Doprawdy, te opary bagienne sprawiają, że nieomal nic tam nie widać. Mają co prawda swój urok, ale nie pomagają w przedostaniu się ani do wiedźmy, ani w żadne inne miejsce. Zebrałam jeszcze seler bagienny, porastający szeroko całą jego powierzchnie, a na końcu udałam się do wilczego gniazda po muchomory, które jak się potem okazało są ... wyjątkowo trujące. Ale czarownica jak zwykle, przypadkowo, zapomniała mnie o tym uprzedzić. Całe szczęście, że na tyle już ją znam, że zawczasu jestem przezorna.
Wiecie, że byłam też dziwnie przekonana o tym, że przygotowanie całego tego wywaru zajmie kolejny dzień? Albo przynajmniej kilka godzin? Tym razem się myliłam. Chyba na całe szczęście. Po kilku chwilach stał przede mną całkiem sympatyczny (o ile strach na wróble może być sympatyczny) Krowi Krów. Tak, tak właśnie się nazywa. I proszę, wyobraźnie sobie teraz moją minę. Wyjątkowo musiałam się silić, sama ze sobą, by nie parsknąć głośno śmiechem. Pomimo tego, że Pi jest już całkiem "normalna", to wolałabym jej nie urazić. Nie wiadomo, czy nie zdecydowałabym się mnie zamienić w ropuchę, albo jakąś traszkę.
A jeśli o płazach mówimy, to od nich już rzut beretem do gadów. Więc, gdy tylko odtransportowałam Krowiego Krowa do Jaspera, "ile fabryka dała" popędziłam do małej Freji. Sama byłam ciekawa, czy udało nam się złapać jakiegoś węża.

Gdy już dojechałam na Farmę Słonecznikowych Pól, okazało się, że nie tylko ja cierpiałam tej nocy na bezsenność (prawdopodobnie dlatego tak wcześnie wstałam). Tylko mnie dotknęło nocne zamartwianie się o Hermana, a dziewczynka pękała z ekscytacji. Jak się okazało po chwili, miała ku temu powody. Faktycznie, w klace był wąż. Jak zresztą potem sprawdziłyśmy, była to kobra jorveska. Nie opuszczało mnie jednak, przy tym wszystkim, pewne wrażenie, jakoby Freja została ukąszona. Otóż, młoda uznała, że węża można bezpiecznie poklepać. Próbowałam ją powstrzymać, uświadomić, ale nie byłam w stanie jej przegadać. I stało się, wąż zwiał, a na ręku dziewczynki pojawiła się drobna rana. Szatynka zapewniała mnie, że to nic takiego, jednak ja przeczuwałam swoje. Mimo to, miałam nadzieję, że kobra nie wstrzyknęła nawet odrobinki jadu. Wiemy że węże mają dwa typy ukąszeń, tzw. suche, które są czymś w rodzaju ostrzeżenia, albo próby odwrócenia uwagi, w celu ucieczki, oraz te drugie, gdzie do rany wstrzykiwany jest jad. Dziewczynka jednak źle się czuła, a ja miałam cichą nadzieję, że jest to atakujące przeziębienie.
Freja uparła się jednak, że musimy pojechać na Zapomniane Pola, by zrobić zdjęcia do pracy domowej. Zgodziłam się. W drodze powrotnej chciałyśmy sprawdzić, która szybciej dotrze do farmy. Ja wierchem, czy ona skracając drogę przełęczą. Okazało się, że nie dotarła do domu, a ja miałam tak bardzo złe przeczucia, które niestety okazały się trafne. Faktycznie została ukąszona, a co gorsza, jad szybko rozprzestrzeniał się w krwioobiegu. Konieczne było podanie surowicy i to jak najszybciej. Z pomocą przyszła weterynarz z Jorvik, musiałam tylko złapać kobrę. Swoją drogą, łapanie jadowitego węża w siatkę na motyle, to nie lada wyczyn. Mam cichą nadzieję, że nigdy nie będę musiała dokonać ponownie tego czynu. Dzięki szybkiej reakcji, mojej, Martiny i weterynarz, dziewczynka ozdrowiała.
W zasadzie chciałam już pędzić do Epony, ale zawołał mnie Filip. Nie wiem czy pamiętacie całą tę sprawę z Thristanem. Mnie tak długo nie było na Wyspie, że zapomniałam nieomal o co poszło. Jednak pamiętałam dobrze, że chłopak miał odpracować "swoje winy" u Filipa na farmie. Filip potrzebował mojej rady, bo nie był pewny co ma począć ze zmianą, którą zaobserwował u chłopaka. Prosił mnie też o to, bym pojechała do Idun z zapytaniem, czy może już "wypuścić" chłopaka do domu. Uznałam, że tę chwilkę mogę zostać. Pojechałam więc na farmę Goldspur. Radość matki z powrotu syna jest nieopisana. Radość matki, która cieszy się wiedząc, że w końcu zobaczy swoje dziecko, jest pięknym zjawiskiem. Sama nie jestem matką (w moim mniemaniu jestem zbyt młoda), ale myślę, że gdy nią zostanę, będę rozumiała to co czuła w tamtej chwili Idun. Niemniej jednak, jak wróciłam do Filipa okazało się, że rzekomo Thristan uciekł. Zdziwiło mnie to. Jakim cudem, chłopak, który tak bardzo się zmienił, miałby teraz uciekać? Teraz, kiedy jego kara ma się w końcu zakończyć? Przecież to nie było możliwe. Jak mógł tak długo udawać kogoś innego? Gdy już miałam coś na ten temat odpowiedzieć, dobiegły nad krzyki znad wody. Krzyki młodego Tora. Popędziłam szybko nad pomost, gdzie okazało się, że w wodzie nie jest niż inny, niż nasz poszukiwany-uciekinier. Czułam, że nie mógł uciec i miałam nosa. Chłopak chciał po prostu uratować dziecko. Gdy cała sprawa się wyjaśniła, mógł w końcu wrócić do domu.

A ja?
A ja w końcu mogłam pojechać do Pameli.

***
Wybaczcie, ale resztę przygód dopiszę jutro. Tym bardziej, że szykuje się pewien ciąg - jeśli o ewentualne uwalnianie Hermana chodzi. Nie wiem czy ktoś grał w Starshine Legacy, jeśli tak, to czy od pierwszych chwil okolice Epony nie wydały się dziwnie znajome? U mnie właśnie tak było. W pewnym momencie pojechałam sobie wschodnią jej częścią i trafiłam na coś, co wywołało szeroki uśmiech na mojej twarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz