sobota, 12 sierpnia 2017

Sobótka jako otwarcie lata.

Ostatnio sporo się u mnie dzieje. Nie mówiąc o tym, że ostatnimi czasy trochę koni pojawiło się w stajni, ale o tym raczej kiedy indziej.

Tymczasem, jak co roku, wzięłam udział w Sobótkowym Święcie. I chociaż moja coroczna pomóc w jego organizacji niewiele się rożni od siebie, a nawet jest mocno przesiąknięta rutynowością - uwielbiam do tego wracać.
Zawsze zaczyna się tak samo.
Wraz z obecnym wierzchowcem rozpoczynam od zbierania pali drewna i liści brzozy, które posłużą za postawienie sobótkowego gaiku. W tym roku miałam ze sobą mocnego, a zarazem sporego, wierzchowca, które jeszcze nie zdążyłam przedstawić. Greenfeather jest ze mną do jakiegoś czasu i zawsze zadziwia mnie spokój, jaki ma w sobie ten wałach.
Gaik jednak, trzeba udekorować, więc należy nazbierać tyle polnych kwiatów, ile tylko jestem w stanie udźwignąć. Zwyczajowo biorę kwiaty przeróżne. Nigdy nie skupiam się na jednym rodzaju, ubóstwiam gaiki kolorowe, poprzeplatane mnogością kwiatów.
Taki kwietno-listny gaik, nie byłby gaikiem, gdyby nie dwa wieńce po bokach. Uwielbiam je pleść, chociaż do pomocy potrzebują zwykle Steve'a. I to tylko dlatego, że różnią się one znacznie od typowych wianków kwietnych. Muszą być solidniejsze, większe. Składają się więc też z młodych gałązek, a te, czasami ciężko powyginać.

Gdy już gaik jest gotowy, wypada porozstawiać stoły, by gdzieś rozmieścić wszystkie dania, jakie mieszkańcy przyniosą na Święto. Zwykle zajmuje się tym Barney, jako że ma traktor, a do tego nie brakuje mu desek, czy beczek, na których je oprze.
Kolejno, należy skompletować potrawy. Zazwyczaj odwiedza się wtedy winnice, jako ze produkują niepowtarzalny sok z winogron, który idealnie uzupełnia pozostała napoje, takie jak lemoniadę paradną, fajerwerkową colę, czy sok z czterolistnej koniczyny.
Radny, jak co roku, zobowiązany jest do przygotowania potraw. I jak co roku muszę zorientować się, czy ten, w gruncie rzeczy, roztrzepany mężczyzna nie zapomniał o swojej obietnicy.

Sobótka, nie byłaby Sobótką, gdyby nie wielkie ognisko. Muszę więc je przygotować. Gałęzie niedaleko gaju obok Barney'a, nadają się do tego najlepiej. Są wielkie. Problem jest jedynie taki, że w gaju jest zbyt mokro. W związku z czym konary, choćbym bardzo chciała, nie zapalą się bez drobnej pomocy. Trzeba oblać je naftą, która, zgodnie z opowieściami Barney'a, byłaby zdolna podpalić lodowiec. Osobiście, wolałabym tego nie sprawdzać, ale prawdą jest, że ogień pali się długo i intensywnie. Ognisko jest tak wielkie, że Steve widzi je ze swojej farmy, a to nie byle co.
W trakcie, opowiada mi o tym jak palono na tym ogniu czarownice. Właśnie podczas Sobótki. Na szczęście ten barbarzyński zwyczaj całkiem zniknął z naszej kultury. I dobrze, bo zawsze jak słyszę tę opowiastkę, to mrozi mi krew w żyłach.

Sobótka to nie tylko jedzenie, ognisko, czy gaik, ale też i muzyka. Dobra muzyka. Muzyką miał zająć się Landon, i jak co roku o niej zapomina. Odkąd jestem w Jorvik, na Sobótkę zawsze zawożę radio tranzystorowe z magnetofonem, z którego słychać między innymi takie "hity", jak "małe żabki". Marzę, by kiedyś pojawiły się tradycyjne folkowe piosenki, wygrywane na fiddlach.

Ostatecznie - pora zawieść, wypisywane przez cały dzień przez Steve'a, zaproszenia. Kończę więc na poczcie, po czym ... jadę jeszcze raz na miejsce festiwalowe, by umieścić flagę Jorvik na czubku Gaika.
Pomagam jeszcze w trakcie Felixowi, który organizuje poszukiwanie sobótkowych skarbów, o których zresztą prawie zapomina. Skarbem tym nie jest nic innego jak złote bombki, które, poza okresem bożonarodzeniowym, znajdują się w wieży ratusza.

Na sam koniec, zgodnie z ludową tradycją, zbieram siedem różnych polnych kwiatów i kładę je pod poduszką. Podobno we śnie odwiedzi mnie miłość mojego życia. Niestety, nigdy nic z tego snu nie pamiętam.

A następnego dnia? Rozpisuję z Felixem wskazówki dotyczące schowanego skarbu, po czym, przez cały tydzień mogę brać udział w poszukiwaniach.


czwartek, 23 lutego 2017

Tak sobie myślę, że mimo wszystko przepadam za Walentynkami. To Święto, także posiada swoją magię. Może i nie równa się ona magii Świąt Bożego Narodzenia, ale wyraźnie czuć ją w powietrzu. I chociaż kilka lat temu, gdy byłam młodsza bardzo narzekałam, że nie mam z kim dzielić tego święta, dziś wiem, że nie jest to aż tak ważne. Dużo lepiej przyglądać się z boku znajomym, którzy przemierzają ulice Jorvik City z drugą połówką, czy nawet własnym rodzicom, którzy tego dnia są wyjątkowo wylewni w uczuciach w stosunku do siebie, niż smęcić i marudzić, że nie ma się "chłopaka". Poza tym, to święto miłości, a ją można okazywać też w stosunku do przyjaciół, czy zwierząt.

A propos mojego miasta, ostatnio dość często do niego zaglądam. Jednak dziś nie chciałabym się tylko na nim skupić. Myślę, że to całkiem długa opowieść na inny post. O ile po drodze nie pogubię gdzieś kartek z pamiętnika, bo ostatnio mam wrażenie, że jeszcze trochę i zobaczycie mnie biegającą po całej wyspie, zbierającą moje zapiski. Już gdzieś zakopałam część z nich. A trzeba było posłuchać mamy i zapisywać swoje przygody w zeszycie. Oczywiście moi rodzice nie wiedzą o połowie z nich, dodatkowo są przekonani, że piszę po prostu fantastyczną książkę nieco koloryzując swoje życie. Czasem się zastanawiam, czy faktycznie tego nie wydać, ale może nie teraz. Może jak to wszystko się skończy. O ile kiedyś się skończy. Czasami myślę, że magia Jorvik jest związana ze mną na zawsze w jakiś sposób.

A wracając. To już moje trzecie lub czwarte walentynki w Jorvik. Powiem wam, że zgubiłam rachubę. Pamiętam tylko, że pierwszy raz miałam do czynienia z czerwonym ekwipunkiem, który bardzo lubię, ale do Blue absolutnie on nie pasuje, zwłaszcza gdy przemierzamy dzikie ostępy południowego kopyta. Dlatego biedaka krzywdzę i każę mu chodzić w różu. Czasami sobie myślę, że biedne te nasze konie...

Co do tego, co porabiałam w walentynki, to mam wrażenie, że od lat robię to samo.
Pomagam zagubionej Catherine przygotować jej ciasteczkowy przepis, który zna ona świetnie. Jednak ze swojego roztrzepania i pewnej ekscytacji owym świętem, zupełnie zapomina o kilku składnikach. Myślę, że gdyby nie moja pomoc i okolicznych mieszkańców sama mogłaby sobie nie poradzić z odtworzeniem swoich (w dodatku przepysznych) czekoladowych muffinek z leśnymi owocami.
Wracając z Hrabstw zajrzałam standardowo do Miasteczka Srebrnej Polany. Okazało się, że Donald ma problemy z zamówieniami. Najpierw musiałam mu pomóc zebrać owe zamówienia od mieszkańców, a ostatecznie dostarczyć składniki. Mam dziwne wrażenie, że poszło nam to dużo sprawniej niż w zeszłym roku. I podobnie jak rok temu. Donald sprezentował mi przepięknego misia. Mam wrażenie, że z roku na rok są one piękniejsze, co świadczy o tym, że nie tylko ma talent krawiecki, ale i go rozwija.

Jako że zima już od nas w zasadzie odeszła. Jest tylko wspomnieniem, macie owo wspomnienie w postaci tego zdjęcia.
Miłego Walentynowego świętowania w Jorvik, ja już lecę, bo podobno Derek potrzebuje pomocy.