Tak sobie myślę, że mimo wszystko przepadam za Walentynkami. To Święto, także posiada swoją magię. Może i nie równa się ona magii Świąt Bożego Narodzenia, ale wyraźnie czuć ją w powietrzu. I chociaż kilka lat temu, gdy byłam młodsza bardzo narzekałam, że nie mam z kim dzielić tego święta, dziś wiem, że nie jest to aż tak ważne. Dużo lepiej przyglądać się z boku znajomym, którzy przemierzają ulice Jorvik City z drugą połówką, czy nawet własnym rodzicom, którzy tego dnia są wyjątkowo wylewni w uczuciach w stosunku do siebie, niż smęcić i marudzić, że nie ma się "chłopaka". Poza tym, to święto miłości, a ją można okazywać też w stosunku do przyjaciół, czy zwierząt.
A propos mojego miasta, ostatnio dość często do niego zaglądam. Jednak dziś nie chciałabym się tylko na nim skupić. Myślę, że to całkiem długa opowieść na inny post. O ile po drodze nie pogubię gdzieś kartek z pamiętnika, bo ostatnio mam wrażenie, że jeszcze trochę i zobaczycie mnie biegającą po całej wyspie, zbierającą moje zapiski. Już gdzieś zakopałam część z nich. A trzeba było posłuchać mamy i zapisywać swoje przygody w zeszycie. Oczywiście moi rodzice nie wiedzą o połowie z nich, dodatkowo są przekonani, że piszę po prostu fantastyczną książkę nieco koloryzując swoje życie. Czasem się zastanawiam, czy faktycznie tego nie wydać, ale może nie teraz. Może jak to wszystko się skończy. O ile kiedyś się skończy. Czasami myślę, że magia Jorvik jest związana ze mną na zawsze w jakiś sposób.
A wracając. To już moje trzecie lub czwarte walentynki w Jorvik. Powiem wam, że zgubiłam rachubę. Pamiętam tylko, że pierwszy raz miałam do czynienia z czerwonym ekwipunkiem, który bardzo lubię, ale do Blue absolutnie on nie pasuje, zwłaszcza gdy przemierzamy dzikie ostępy południowego kopyta. Dlatego biedaka krzywdzę i każę mu chodzić w różu. Czasami sobie myślę, że biedne te nasze konie...
Co do tego, co porabiałam w walentynki, to mam wrażenie, że od lat robię to samo.
Pomagam zagubionej Catherine przygotować jej ciasteczkowy przepis, który zna ona świetnie. Jednak ze swojego roztrzepania i pewnej ekscytacji owym świętem, zupełnie zapomina o kilku składnikach. Myślę, że gdyby nie moja pomoc i okolicznych mieszkańców sama mogłaby sobie nie poradzić z odtworzeniem swoich (w dodatku przepysznych) czekoladowych muffinek z leśnymi owocami.
Wracając z Hrabstw zajrzałam standardowo do Miasteczka Srebrnej Polany. Okazało się, że Donald ma problemy z zamówieniami. Najpierw musiałam mu pomóc zebrać owe zamówienia od mieszkańców, a ostatecznie dostarczyć składniki. Mam dziwne wrażenie, że poszło nam to dużo sprawniej niż w zeszłym roku. I podobnie jak rok temu. Donald sprezentował mi przepięknego misia. Mam wrażenie, że z roku na rok są one piękniejsze, co świadczy o tym, że nie tylko ma talent krawiecki, ale i go rozwija.
Jako że zima już od nas w zasadzie odeszła. Jest tylko wspomnieniem, macie owo wspomnienie w postaci tego zdjęcia.
Miłego Walentynowego świętowania w Jorvik, ja już lecę, bo podobno Derek potrzebuje pomocy.