Strony

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Choinkowe światła lamp.

Wszystkim życzę Wesołych Świąt. 

Ostatnio ilość zadań i obowiązków trochę mnie przerosła. Mocno zaniedbałam pamiętnik. Część historii utraciłam, chociaż spisywałam ją na bieżąco. Niestety na luźnych kartkach, które jakiś chochlik rozwiał po świecie. No trudno. Zostaną wspomnienia.

Tradycyjnie, na wyspę Jorvik zawitał Święty Mikołaj, a wraz z nim moje ukochane Święta. Jak co roku biorę czynny udział w przygotowywaniu Świąt. Ozdabiam choinki, pomagam mieszkańcom, piekę ciasta, pakuję prezenty. Czasami nie wiem w co mam włożyć ręce, ale mimo wszystko ten czas jest na tyle magiczny, że potrafię wybaczyć wszystkim owo zarobienie. 

Uznałam, że w trakcie składania życzeń, warto odwiedzić mieszkańców Epony. Za równo Księżycowego Sierpa, Nowej Grani, jak i profesora, który niestrudzenie prowadzi swoje badania na bagnach pomimo zimy. 
Szybko okazało się, że obóz profesora został zniszczony. Sam mieszkaniec przyznał się, że była to robota Alberty. Postanowiłam mu pomóc, pomimo tego, że staruszek jak zwykle był zgryźliwy. Na koniec poprosił mnie o odnalezienie kłopotliwego stwora. 
Szybko się okazało, że Alberta nie siedziała w ciepłym domu, a słowo "klęska" było chyba lepszym pseudonimem, aniżeli "Księżniczka". Tak czy siak, ponownie zdenerwowała pszczoły Pameli. Niestety, tym razem woda z cukrem nie zdała egzaminu. Pam była już tak zdenerwowała, że kazała sprowadzić natychmiast profesora Haydena. Niestety ten jest piekielnie upartym człowiekiem, aczkolwiek wymyślił nektar uspokajający dla pszczół. I rzeczywiście, nektar zdał egzamin. Robotnice wróciły do uli, zostawiając w spokoju mieszkańców Księżycowego Sierpa. 
Jednak spokój nie potrwał długo. Krzyk Kelle ściągnął mnie na skromny ryneczek wioski. Okazało się, że chciała pogłaskać sławną Albertę, ale ta nieomal ją zaatakowała. Skierowała się w stronę domu Pana Perda i faktycznie tam ją znalazłam. 
I wiecie co? Nawet moje ptaszniki nie mogą się równać z jej pięknem. Prawdopodobnie jest to gatunek, którego jeszcze nikt w nauce nie zna. Tak czy siak muszę stwierdzić, że Alberta jest prześliczna, a przy tym niezwykle urocza... Pomijając fakt, że próbowała mnie oczywiście zaatakować. Ostatecznie udało mi się ją jednak uspokoić mieszanką dla pszczół, a następnie zawieść do profesora. Ale i on poznał jej gniew. Jednak, wydaje się być w nią tak zapatrzony, że nie zauważa rozdrażnienia pająka. Tak czy siak, postanowiłam wrócić tam następnego dnia.


Postanowiłam odpocząć od tego wszystkiego na Półwyspie Południowego Kopyta. Jest to niewątpliwie miejsce, gdzie swobodnie mogę wygalopować konie. Dodatkowo nie kręci się tam zbyt wiele osób, można więc się zrelaksować. Czy to oglądając dzikie konie, czy też zachwycając się niewątpliwą urodą tego miejsca. Poza tym, jest to miejsce wyjątkowe dla mnie i dla Blueriver. 
Mimo to, nawet tam moja pomoc jest nieoceniona. Ostatecznie pomagałam Jonasowi w zbieraniu owoców morza. Za równo raków jak i ostryg. Nawet się z nim ścigałam w zbieraniu tych ostatnich. O dziwo wygrałam. Chociaż zawsze pomagam bezinteresownie, Jonas podarował mi koszulę. Co było bardzo miłe z jego strony.
Przed opuszczeniem półwyspu, postanowiłam podjechać do Hermita i pomóc mu w opiece nad końmi. Niestety pustelnik jest osobą bardzo podejrzliwą i śmiem twierdzić, że jest lokalnym mistrzem spiskowych teorii. Spróbował powiązać moją osobę ze znikaniem dzikich koni. Na szczęście Madi wstawiła się za mną. Wspólnie ustaliliśmy, że można by założyć koniom nadajniki, by prześledzić ich drogę. 
Na koniec Madi pochwaliła się więzią jaką zbudowała z Nightdustem. Śmiem twierdzić, że całkowicie oswoiła tego ogiera. Urządziłyśmy wspólny wyścig, i jako postronny obserwator, muszę stwierdzić, że dziewczyna całkiem dobrze jeździ, jak na samouka. Być może kiedyś będzie należała do jakiegoś klubu jeździeckiego, przemierzając wyspę na swoich wierzchowcach. Kto wie? 


A na koniec dnia dostałam wiadomość od ojca, żebym przyjechała do domu.
Nie mówiłam wam, ale od jakiegoś czasu zwiększono liczbę autobusów jeżdżącym do JorvikCity, a dodatkowo częstotliwość odjazdu. Niespecjalnie mi się to spodobało, bo mam wrażenie, że wyjątkowa, jeździecka magia Wyspy zostanie zaburzona. 
Chociaż z drugiej strony mogę zobaczyć się z rodzicami. W związku z tym, mama zabrała mnie na zakupy do Madame Asp, który od dawna jest moim ulubionym sklepem z ubraniami. 
W trakcie pomagałam też Dozorcy Centrum Handlowego, który, jak się okazało zakochał się w kwiaciarcie Iris. Dziewczynę nawet dobrze znam, bo przy placu Aideen mieszka moja babcia, ze strony mamy. Z chęcią pomogłam nowym zakochanym. Najpierw wręczając ciasteczka Klementyny, a następnie jadąc właśnie do lodziarni Leonarda.
W trakcie pomagałam też nowym mieszkańcom placu Aideen. Naszemu lokalnemu rybakowi - Panu T.Cray i miejscowej weterynarce z Inspektoratu, która sprawdzała poziom zagrożenia biologicznego z lodziarni.

A na koniec ... No powiedzcie mi, że tam nie jest pięknie? 

niedziela, 26 czerwca 2016

Magia Jorvik sięga wszędzie.

Czy wy też przypadkiem doświadczacie rzeczy, które nie powinny mieć miejsca? Albo takich, których istnienie przekracza wszelkie naukowe pojęcie?
Cóż...
Odkąd przybywał na Wyspę Jorvik, tak właśnie mam.

Ostatnio nic specjalnego się nie działo. Ot chodziłam do szkoły, jeździłam swoje konie, trenowałam Braveflame. Prawdopodobnie on i Daisyblaze uzupełnią deficyt w szkółce jeździeckiej prowadzonej przez mojego ojca.
Chciał zabrać moją przepiękną Blueshadow, ale się nie zgodziłam. Mój pierwszy koń zostanie ze mną. Nie miałam jednak nic przeciwko, żeby kuca oddać pod skrzydła taty. W końcu to wałach i to w dodatku 9letni. Moim zdaniem konie po ósmym roku życia, ale przed trzynastym nadają się idealnie pod szkółkę. Zresztą podobne "warunki" spełnia również i mój Fiord. Co prawda Brave jest ogierem, ale taki z niego ogier jak ze mnie kokosza. Zdarzy mu się co prawda gdzieś zarżeć. Wiadomo też, że ogier, to ogier i trzeba uważać, niemniej... Tyle już mi kobył wjechało w zad, albo przed nos, a chłopak jeszcze nic nie zrobił. Nawet nie zareagował. Poza tym, ogiera zawsze można wykastrować, możliwe też że spotka go taki los. W końcu nie planujemy hodowli fiordów.
A propos ogierów - ojciec uznał, że skoro oddaje dwa swoje konie, to powinnam chociaż jednego zakupić. Chodziło mu o coś, co wniesie jakiś "powiew świeżości" w moje jeździeckie treningi, a jednocześnie będzie skakało dużo lepiej niż Fiord. Miał rację, Braveflame przez cechy rasowe nigdy nie będzie dobrym skoczkiem. Wysokie przeszkody wywoływały u niego usztywnienia na tyle silne, że nie raz, nie dwa potrafił opaść na cztery nogi i ruszyć spod przeszkody stępem. Żaden w niego skoczek... Zresztą, to koń typowo juczny, a jedynie obecnie często użytkowany w rekreacji.
No więc co zrobiłam? Zaczęłam się spokojnie rozglądać po stajniach. Znajomi co chwilę podsyłali mi informacje o jakiś dobrze zrobionych sześćio-, czy siedmiolatkach, a nawet ośmiolatkach. Druga sprawa, że nie chciałam młodszego konia. Pomimo tego, że zeszłe wakacje spędziłam pomagając ojcu z młodymi, dopiero co zajeżdżonymi końmi, to nie uważałam się na tyle dobrego jeźdźca, by sama się tego podjąć. Los jednak lubi być przewrotny.
Wracając z Jodłowego Gaju, gdzie oglądałam Morgany i Quarter Horse, natknęłam się na jakiegoś przydrożnego sprzedawcę. Miał na sprzedaż trzy bardzo młode konie. Spokojnie bym powiedziała, że żaden z nich nie był zajeżdżony. Były jednak bardzo sympatyczne, dwa ogierki i jednak kobyłka. Sprzedawca całe piętnaście minut próbował mi wcisnąć jakieś bajki o dzikich kucach jorveskich, które za pomocą magi pandorycznej zmieniają kolory. Myślicie, że uwierzyłam? Skąd! Uznałam go, za szalonego starca, który postanowił wylać kubeł farby na te konie, by sprzedać niespecjalnie dobrze zapowiadające się trzylatki, które albo ukradł, albo ... złapał (jeśli faktycznie były dzikie). Niskie, wyglądającego nieomal jak skrzyżowanie kucyka jorvik z kucem islandzkim. Uznałam, że ani nie będzie to miało prędkości, ani jakiejś wybitnej techniki skokowej. Mimo wszystko coś mnie ujęło w jednym z nich. Fioletowe tęczówki, roześmiane. Bardzo łagodny charakter, ale też i pewna "zaczepność". Nie mogłam się oprzeć. Po prostu nie mogłam. I chociaż wiem, że nie powinnam wspierać go swoimi finansami, wzięłam młodego.
Dzwoniąc do znajomych po transport, jednocześnie zgłosiłam starca, uznając, że okrutnym procederem jest wylewanie farby na młode konie, które prawdopodobnie wyłapał z naturalnego środowiska.
Ładując młodego, którego ochrzciłam jako Blueriver, rozpadało się. W zasadzie to mało powiedziane. Nadciągnęła burza z piorunami i prawdziwą ulewą. Złapała nas ściana wody, a mimo to ogier zachował stoicki spokój i nieomal sam wszedł do trailera.
Wyładowanie też było spokojne. Dzieciak zlazł z rampy nieomal jak stary koń, który pół życia spędził w trailerze, podróżując na zawody. To tylko upewniło mnie w tym, że młody ma bardzo "dobrą głowę". Jednak pomiędzy załadowaniem konia, a jego wyładowaniem, nastąpiła pewna zmiana. Koń był szary. W zasadzie głowię się teraz czy mam konia maści posrebrzano siwej, czy odmianę maści myszatej, określanej jako niebiesko myszata. A to tylko utwierdziło, mnie w przekonaniu, że koń został oblany niebieską farbą.
Gdybym tylko wtedy zwróciła uwagę na zmianę koloru tęczówek...

niedziela, 27 marca 2016

Wesołych Świąt

Ponownie zaniedbałam pamiętnik. Obiecuję, że nadrobię zaległości, chociaż ostatnio jestem tak zabiegana, że moja aktywność ogranicza się do łowienia ryb, jeżdżenia koni i zamykania szczelin pandorycznych. 
Teraz gonię za to złote jajka i zbieram pisanki. Z tego też względu życzę wam wszystkim WESOŁYCH ŚWIĄT. 
Wesołych, spokojnych, spędzonych w otoczeniu bliskich Świąt. I bogatego zająca : ) 

niedziela, 28 lutego 2016

Wszechobecne różowe światło.

Z rana zabrałam Scarletpearl na przejażdżkę do pani Holdsworth. Pierwotnie chciałam wpaść do staruszki na kawę i ciastko, czym zawsze gości swoich gości. Od całkiem miłej wizyty powstrzymała mnie Alex. Po krótkiej rozmowie, dotyczącej naszych przypuszczeń o powrocie Katji, uznałyśmy, że warto pojechać do Elizabeth. Nie czekając na nic pognałam do Valedale.
Scar nie była specjalnie zadowolona. Zresztą ów dzień był ciężki, jeśli o jakiekolwiek porozumienie między nami chodzi. Podejrzewam, że kobyłka wyraźnie czuła, że jej trening, na moje jorvikowskie potrzeby dobiegnie końca i prawdopodobnie skończy się do zakupem nowego wierzchowca do stajni. Widzicie, większość koni arabskich jest niezmiernie zazdrosna. Nie mówiąc, że na każde zmiany reagują niejakim buntem. Zazwyczaj bunt ten opiera się na nieznanej problematyczności z czyszczeniem - koń, który zwykle stoi grzecznie, zaczyna kręcić się w boksie, a nawet kąsać naszą dłoń z nieznanej przyczyny. Czasami jednak bunt ten przenosi się na siodło. Niektóre arabki uciekają wtedy od łydki i od wędzidła, gdzie każda ucieczka z niego prędzej, czy później kończy się tzw. nadzianiem się na wędzidło, co powoduje u takiego konia ból. Zazwyczaj, czując u takiego zwierza dany problem, jazda przenosi się na zwyczajne dreptanie w trzech chodach, wykonując nieskomplikowane elementy, jak duże koła, średnicy 20-30m, czy przejazd przez płaskie drągi w kłusie, zatrzymania i ewentualną zabawę chodami bocznymi, bo zdarza się, że zadziała i "wróci" nasz koń. W owym wypadku, zdarza się, że zbyt mocno przytrzymamy uciekającego z wędzidła konia. Napiera on kącikami na wędzidło i nie raz, nie dwa może się wspiąć. Nie musi, może. Zależy od przypadku. Arabki zwyczajowo tego nie robią, to domena koni po anglikach, ale kto wie? Drugi sposób buntu to odmowa reakcji na łydkę. Przykładaną, ignorują. Zaczynają się kłaść na wędzidło z taką siłą, że nasze dłonie zaczynają pulsować. Jedyna rada, to ruszyć w przód takiego stwora i otworzyć lekko dłonie, by się "zgubił". Najczęściej jedziemy na bacie, słusznie zresztą, gdy od łydki nie ma reakcji. Zwykle jednak koń ze swojego buntu odpowiada brykami. Wolę zdecydowanie drugi sposób buntowania się konia, bo często wystarczy takiego stworka rozgonić do przodu i potem już się podporządkowuje. Ja wolę drugi sposób, a Scarlet zdecydowanie wyznaje pierwszą szkołę. Tyle dobrego, że nie staje dęba. Raczej ukochała sobie stopki przed przeszkodami, kiedy to robi się pusta i człowiek nie ma pewności, czy stworzenie ową przeszkodę skoczy.
Ale dosyć już tego dobrego i jeździeckich porad. Tak więc pojechałam do Elizabeth. Wydawała się zmartwiona. Podobnie jak my, uznała, że Katja może być czwartym Jeźdźcem Mroku. Oznaczało to też i tyle, że są oni już w komplecie. Ponadto, Elizabeth podejrzewała, że Pan Sand może mieć Utraconą Księgę Ceremonii Światła. Ponadto, głowę zaprzątał nam fakt, czy aby na pewno Justin dołączył do organizacji z własnej, nieprzymuszonej woli. Uznała więc, że powinnam ponownie wybrać się do siedziby Dark Core na przeszpiegi. Nie zaprzeczyłam, również uważałam że jest to dobry, a nawet jedyny pomysł. Tak więc ponownie trzeba było zaangażować Kapitana Bruce'a w operację.
Wybrałam się więc w jedno z ulubionych miejsc, a jednocześnie miejsce jego zamieszkania, do Wioski Zachodniego Przylądka. Szybko się okazało, że Kapitanowi zabrakło paliwa. Polecił mi odwiedzić Carneya z Winnicy. Nie czekałam więc, bo misja była zbyt ważna. Carney zresztą też nie zrobił specjalnych problemów. Okazało się, że beczka nieomal na mnie "czekała". Popędziłam więc z powrotem do Kapitana. Byłam pewna, że możemy już wyruszyć, ale okazało się, że potrzebujemy Sternika. Co w zasadzie było dość logiczne. Tak więc, za radą Kapitana, pojechałam wzdłuż plaży szukając mężczyzny. Prędko go znalazłam. Wyglądał jednak na wybitnie zmartwionego. Szybko okazało się, że martwi się brakiem wiadomości od żony, które otrzymywał w butelkach co rano. Uważam, że to piękny zwyczaj, a jednocześnie pachnący sobie tylko znanym romantyzmem. Nie musiał mnie specjalnie namawiać do pomocy. I nie chodziło nawet o to, że "spieszyło" mi się by znaleźć się w siedzibie DC. Po prostu chciałam mu pomóc, zwłaszcza, że gdy mówił o żonie, to zrobiło mi się ciepło na serduchu. Chciałabym kiedyś doznać podobnej miłości. Może kiedyś do tego dojdzie? Kto wie...
Tak czy siak, okazało się, że butelka zaklinowała się między skałami, położonymi całkiem niedaleko. Uspokojony Sternik zgodził się zabrać mnie na platformę DC.
Miałam tę przewagę, że już raz się tam znalazłam. Wiedziałam więc gdzie prawdopodobnie się kierować. Znałam tez rozmieszczenie strażników, a nawet pamiętałam w których kryjówkach się chowałam, by przeczekać odpowiedni moment i ruszyć dalej. Tym razem przeprawa nie sprawiła mi problemów. Szybko też zlokalizowałam szukane osoby. Okazało się, że zgromadzili się na lądowisku dla helikopterów, na którym znajdował się dodatkowo jakiś portal. Musiałam się podkraść bliżej by zorientować się w tym, co się działo. Ponownie, nie miałam z tym żadnych problemów. Strażników zostawiłam daleko za sobą, musiałam tylko pilnować by nie zauważył mnie żaden z Jeźdźców, a już na pewno musiałam unikać jak ognia pana Sand. Tak jak się spodziewaliśmy - Katja wróciła, a grupa Jeźdźców Mroku była w komplecie. Był to najgorszy scenariusz, a przynajmniej tak na daną chwilę mi się zdawało. Jak się okazało po powrocie na Wyspę, mogło być jeszcze gorzej.
I kiedy sądziłam już, że nie uda mi się porozmawiać z Justinem, to nadarzyła się niepowtarzalna szansa. Jeźdźcy z panem Sand na czele udali się na posiłek, zostawiając chłopaka po to by zamknął on portal. Wtedy też opuściłam kryjówkę. Wdałam się z nim w pogawędkę, byłam mile zaskoczona jego zachowaniem w stosunku do mnie. Nie dość, że nie chciał mnie wydać, to jeszcze udzielił mi kilku informacji. Niewątpliwie najważniejszą była tak dotycząca Lisy. Powiedział, że przebywa w Szarych Górach. Czułam, że będę musiała przeszukać ten rejon po powrocie. Byłam bardzo zdeterminowana. Niestety, okazało się, że Justin przebywa tam dobrowolnie, a przynajmniej tak twierdził. Pan Sand rzekomo jest jego dziadkiem. Westchnęłam i właśnie w tej chwili otrzymałam ostatnią wskazówkę od chłopaka - o tym, jak szybko opuścić to miejsce. Podziękowałam i rzeczywiście się wycofałam. A potem ...
Potem popędziłam od razu do Elizabeth. Ustaliła, że najwyraźniej Dark Core planuje cofnąć Ceremonię Światła. Opowiedziała mi też o pewnej zapobiegliwości druidów, która polegała na wykonaniu kopii Księgi. Poinformowała mnie, że w najbliższym czasie trzeba zlokalizować czterech druidów, z których każdy posiada swoją część.

Sądziłam, że mój dzień dobiegnie już końca, że będę mogła zająć się swoimi sprawami. Prędko okazało się jednak, że są to bardzo złudne nadzieje. Dostałam informacje, która była czymś w rodzaju alarmu. W Miasteczku Srebrnej Polany działo się coś niedobrego.
Wiecie, będąc na Wyspie i słysząc o kłopotach, widziałam już dużo rzeczy. Nic jednak nie przygotowało mnie na to co zobaczyłam. Niebo nad Srebrną polaną zrobiło się szarawe, mroczne, jakby zaciągnięte nieznaną mgłą. Dodatkowo przebijały się wszędzie różowe promienie. Nie czekając na nic, wjechałam do miasta. Zostałam otoczona przez spanikowanych, uciekających w popłochu mieszkańców i Cienie. Tak. Te Cienie. Pandoryczne Cienie. Rozejrzałam się dookoła. Różowy blask przebijający się aż do nieba był wywołany szczelinami. Czemu szybciej o tym nie pomyślałam?
Pojechałam do Radnego. Zaniepokojonego i spanikowanego. Na całe szczęście na posterunku była już Alex. Opowiedziała mi o czymś w rodzaju gniewu Garnoka. Wspólnie z Alex doszłyśmy do wniosku, że muszę odwiedzić Pi i zabrać od niej Pochłaniacz Cieni. Czym prędzej opuściłam miasteczko, kierując się na Bagno, na którym to mieszkała czarownica. Miałam co prawda drobny problem z uzyskaniem urządzenia, ale udało mi się wytłumaczyć Pi, że jest to sprawa niecierpiąca zwłoki. W zasadzie to wyjaśniłam jej w czym rzecz. Była zszokowana i wyjaśniła, że będę musiała odwiedzić Avalona by neutralizował i opróżniał pochłaniacz.
Po tej radzie powróciłam do Alex. Okazało się, że przez te kilka chwil miasteczko wymagało już wyraźnej ochrony. Tą, zajęła się Alex, wykorzystując magię ochronną Kręgu Błyskawicy. Poleciła mi jechać czym prędzej do Frippa, bo tylko on mógł mi pomóc pozamykać szczeliny.
Spojrzałam tylko na dziewczynę i ponownie wyruszyłam do Valedale. Tym razem, chcąc zaoszczędzić czasu, skorzystałam z transportu. Zresztą kierowca wyglądał na dość przerażonego i chyba tylko czekał na jakąś dobrą okazję, by się stamtąd wyrwać. Dostarczyłam mu więc jej. Na wszelkie pytania odpowiadałam zdawkowo. Nie mógł przecież wiedzieć, że jestem Jeźdźcem Dusz. Udawałam więc zwykłą dziewczynę, która znalazła się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie. 
Kiedy już opuściłam trailer z koniem, czym prędzej pojechałam w stronę kamiennego kręgu. Cały ten pośpiech był męczący, ale i konieczny. Fripp wyraźnie zdziwił się moją wizytą. Z początku był bardzo spokojny, ale z każdą chwilą powiązaną z moim monologiem, dotyczącym wydarzeń, wydawał się być wyraźnie zdenerwowany. Po tym wszystkim westchnął, informując mnie czym jest efekt Garnoka. Dodał też, że jedyna moc zdolna do zamknięcia szczelin, to moc Kręgu Błyskawicy. Wyjaśnił jakie jest "zadanie" mocy pochodzących z tego Kręgu. Powiedział też, że mam prawo do wszystkich czterech kręgów podkreślając moją niezwykłość. Nie czułam się niezwykła. Czasami wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co działo się dookoła mnie. To było niezwykłe, a nie ja! Musiałam jednak skupić się na zadaniu. Fripp nauczył mnie w jaki sposób mogę zamknąć szczeliny. Poradził jednak, żebym pojechała do Avalona, który mógł wzmocnić mój Pochłaniacz Cieni.
Dość szybko dotarłam do Miasteczka Srebrnej Polany, ponieważ Avalon doskonale rozumiał powagę sytuacji, prędko wzmacniając urządzenie. Zostawiłam konia u Alex, która zapewniała mnie, że z nią klacz będzie bezpieczna. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko jej zaufać. Sama zajęłam się zarówno łapaniem Cieni, jak i zamykaniem szczelin. Powiem wam, że całkiem zgrabnie mi to poszło.
Niestety, jak się okazało, zagrożenie nie minęło. Wprawdzie miasteczko zostało uratowane, ale Alex poinformowała mnie, że szczeliny otwierają się już na całej Wyspie. Niemniej jednak, dość szybko sobie z nimi poradziłam, po czym wróciłam do Moorland. Zbliżało się południe, a to oznaczało bezwzględną przerwę dla koni. W końcu nie mogę odmawiać Scarlet obiadu, tylko dlatego, że w Jorvik znowu coś się dzieje. Zresztą z jej wybitnym humorem, a raczej jego brakiem, nie było nawet co liczyć, że kobyłka stanie się "milsza" jeśli spóźnię się o pięć minut z miarką owsa wrzucaną do żłobu.

Gdy Scarlet kończyła swoje siano, ja przygotowywałam już sprzęt na kolejną przejażdżkę. Po jej bystrych oczach widziałam, że nie jest z owego faktu specjalnie zadowolona i gdyby mogła mówić, pewnie powiedziałaby mi, że mam wziąć innego wierzchowca. Zastanawiałam się nad tym, ale uznałam, że jej zły humor nie spowoduje zmiany mojej decyzji. Tak więc osiodłałam ją i wyjechałam w stronę Wzgórza Nilmera. Odwiedziłam Ydrisa, u którego ostatnio rzadko bywam. Okazało się, że ma dla mnie niespodziankę i prosił mnie o otwarcie paczki. A w paczce była ... miniaturowa podwózka. Okazało się jednak, że mężczyzna nie zdawał sobie sprawy, że ja i moje konie, raczej się nie skurczymy. Powstał więc nowy problem. Magik uznał, że da sobie radę z powiększeniem pojazdu. Potrzebował tylko pięciolistnych koniczyn i swojego kapelusza, który odłożył gdzieś w cyrku. Szybko okazało się, że nie było to wystarczające. Uznał więc, że potrzebuje jeszcze pomocy Ed'a Field'a. Na szczęście Zajazd Pod Wilkiem znajduje się niedaleko, po drugiej stronie mostu. Pojechałam więc do Ed'a, który uznał, że jak najbardziej może nam pomóc. Potrzebował jednak składników do swojego sosu. Jak się okazało, były to gałęzie. A ja znając sekret jego potrawy, ponownie uznałam, że chyba niczego już w jego restauracji nie zjem. Fakt, nie raz piłam herbatkę robioną z igieł sosny, ale pić wywar z rozgotowanych igieł, a jeść zmiksowane drewno było czymś zupełnie innym. Uznałam jednak, że nie mam wyjścia i pozbieram drewno potrzebne do wykonania sosu. Udałam się więc na Wzgórze Nilmera, do Głuchych lasów oraz do Jodłowego Gaju. Potem wróciłam do Ed'a, który prędko przygotował sos. Z potrawą udałam się do Ydrisa, który wrzucił ją do kapelusza, wypowiedział kilka magicznych zaklęć i po chwili... trailer wraz z samochodem nie były już miniaturkami. Były normalnej, bardzo realnej wielkości i mogłam teraz spokojnie z nich korzystać.
Podziękowałam więc i wybrałam się do Elizabeth, która prawdopodobnie miała dla mnie nowe zadania związane z poszukiwaniem kopi Utraconej Księgi.

Gdy dojechałam do Valedale, okazało się, że faktycznie druidka ma dla mnie nowe zadania związane właśnie z Księgą. Poleciła skontaktować się z druidzkim szpiegiem.
Okazało się, że jego siedziba jest położona nie tak daleko od Valedale. Szpieg już na wstępie zaznaczył, że jego mali pomocnicy, którym okazały się wiewiórki, przebywają na Saharze i niewiele może mi w obecnej chwili pomóc. Zaznaczył jednak, że jeśli uda mi się zaangażować wiewiórki bytujące na farmie Steva, to będzie mógł coś zdziałać. Pojechałam więc na farmę i poprosiłam wiewiórki o pomoc. Wydawało mi się to szalone, ale okazało się, że gryzonie świetnie rozumieją moje słowa. Powróciłam więc do szpiegowskiej kryjówki z dwunastoma stworzonkami. Musiałam też wypełnić dwanaście listów i rozdać je wiewiórkom. Okazało się też, że szpieg ma dla mnie jakąś ważną informacje. Podobno wśród złotych liści w lasach Doliny Złotych Wzgórz widziano konia. Podobno nie jest to byle jaki wierzchowiec. Prawdopodobnie ma na imię Meteor, więc identycznie jak koń Lindy.
Ucieszyłam się, nie wyobrażałam sobie stracić któregokolwiek z moich koni. Meteor był dla Lindy bardzo ważny, przeżyli już razem wiele ciężkich, jak i radosnych chwil. Musiałam czym prędzej do niej pojechać. Żałujcie, że nie mogliście zobaczyć jej rozświetlonych oczu gdy poinformowałam ją o Meteorze. Dziewczyna przyznała się, że od czasu gdy koń zaginął, nie była w stanie dosiąść innego konia. Uznałam więc, że pojadę go dla niej poszukać.
Z początku uznałam, że Szpieg musiał się pomylić. Od dłuższej chwili galopowałam po lesie. Jednak nie widziałam żadnego konia, żadnych śladów kopyt. Zaczęłam się zastanawiać czy aby o tym lesie była mowa. W zasadzie miałam już nawet zrezygnować z dalszych poszukiwań i właśnie wtedy wydawało mi się, że coś zobaczyłam. Pojechałam więc w tamtym kierunku. Rzeczywiście, po lesie galopował koń. Zbliżyłam się więc do niego. Gdy przemówił, byłam pewna, że mam do czynienia z Meteorem. Okazało się, że koń niewiele pamięta. W zasadzie wszystkie jego wspomnienia były zasnute mgłą. Dopiero gdy wymieniłam imię Lindy, koń zaczął stopniowo sobie wszystko przypominać. Zgubił jednak podkowy i dopóki nie udało mi się ich odnaleźć, dopóty nie pojechaliśmy do Winnicy, gdzie znajdowała się, wyczekująca na jakieś wieści, dziewczyna. Na szczęście podkowy nie leżały daleko, więc całkiem szybko znaleźliśmy się w Centrum Jeździeckim Srebrnej Polany. Linda była rozpromieniona, jednocześnie przyznała, że czuje się kompletna. A ja, uśmiechnięta i zadowolona z siebie pojechałam do Elizabeth z pierwszą częścią skopiowanej Księgi.

Gdy już dotarłam do Valedale, Druidka poinformowała mnie, że kolejną osobą, posiadającą następną kopię jest Jon Jarl. Musiałam więc udać się do grobowca niedaleko Fortu Pinta. Nie było to znowu tak daleko, a ja i tak miałam załatwić pewną sprawę w pobliżu. Pojechałam więc w odwiedziny do ducha, który poinformował mnie, że jest w posiadaniu kopii Księgi. Wyjaśnił jednak, że kopia ta znajduje się za drzwiami Komnaty Księżyca. Niestety tylko Linda mogła ją otworzyć. Pojechałam więc z powrotem do Winiarni. Linda zgodziła mi się pomóc, ze swojego zamiłowania (lub przyzwyczajenia do czasów, kiedy musiała się obyć bez Meteora) wyruszyła najpierw do Fortu trailerem, a dopiero potem przejechała się kawałek do grobowca. Tak też miałyśmy się spotkać. Gdy już tam dotarłam, Meteor czekał przed wejściem do jaskini. Tam też zostawiłam Scarlet, czym prędzej biegnąc w dół do Jon'a i Lindy. Gdy Linda otworzyła komnatę, prędko weszłam do środka zabierając kolejną kopię księgi. Jon Jarl poradził mi, abym pojechała prosto do Elizabeth, bo być może ktoś będzie chciał mi odebrać księgę. Skorzystałam z rady i wybrałam się do druidki. Ta podziękowała za pomoc, jednocześnie mnie informując, że nie wie gdzie znajdują się kolejne dwie kopie.

Pojechałam więc zająć się swoimi sprawami. Wybrałam się między innymi do pana Pike na łowiska. Okazało się, że jestem już gotowa by złapać rybę, zwaną przez niego Ultra Śledź. Najłatwiej było ją złowić koło Klifów poniżej Stajni Jorvik. Dostałam do tego zadania specjalną przynętę, którą musiałam rozlać w wodzie. Miałam tylko kilka chwil by poradzić sobie ze złapaniem ryby. Zdaniem rybaka, zdałam test bezbłędnie. Muszę jednak odpowiednio się podszkolić i poczekać na kolejny połów. Jeszcze nie mam wystarczającego doświadczenia by złapać kolejną rybę.

Gdy myślałam, że to już odpowiedni moment by zbierać się do Moorland trafiłam na kolejnego konia. Czy raczej on trafił na mnie. Co więcej, pozdrowił mnie i wyjaśniła, że ma na imię Starshine oraz, że jest koniem Lisy. Powiedział, że od razu poznał we mnie Jeźdźca Dusz. Nie powiem, było to na swój sposób miłe. Chociaż zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie zwariowałam. Miałam przecież przed sobą kolejnego konia, który ze mną rozmawiał. Mam tylko nadzieję, że nie oszalałam do reszty, ale było to mało możliwe. W końcu inni też dostrzegali pewne zjawiska, które miały miejsce na Wyspie. Tak więc, wysłuchałam co ma mi do powiedzenia koń.
Okazało się, że Lisa po powrocie ze swojej trasy koncertowej, wybrała się na przejażdżkę ze Starshine. Koń pamiętał, że wydarzyło się coś złego. Powiedział, że stracił za równo przytomność, jak i częściowo pamięć. Poinformował nas, że jak tylko się ocknął, postanowił poszukać Lisy. Strasznie mnie tym wzruszył, tym oddaniem, a nawet poświęceniem. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, opowiedziałam mu, że dowiedzieliśmy się (wspólnie z druidami), że Lisa przebywa gdzieś w Szarych Górach i jest tam uwięziona. Koń wyraźnie się podekscytował ową informacją. Zaproponowałam też swoją pomoc w poszukiwania. Pojechałam więc do północnego masywu Szarych Gór. Szybko znalazłam pierwsze ślady, które zaprowadziły mnie do wypalonej sylwetki konia i dziewczyny w ścianie. Byłam pewna, że to było właśnie to miejsce, w którym porwano Lisę. Wróciłam więc do konia informując go o swoim znalezisku. Następnie pojechałam wyżej w góry, znajdując szczelinę ukrytą pod gałęziami. Nie byle jaką szczelinę, bo Pandoryczną. Czym prędzej pojechałam po Starshine. Możliwe było, że przebywa tam właśnie dziewczyna. Gdy wróciłam na tamto miejsce z koniem, usłyszeliśmy głos dobiegający z głębi. Byliśmy już pewni, że ona tam jest.
Poradziła nam żebyśmy obudzili Śpiącą Wdowę. Niestety, nie usłyszeliśmy już nic więcej. Pozostała nam jedynie jej obecność. Musiała być zagubiona i wyraźnie osłabiona.
Pozostał jednak inny problem - Kim była Śpiąca Wdowa? Uznałam, razem ze Starshine, że pojadę do Lindy. Była jedną w mądrzejszych i bardziej zaradnych osób jaką znałam. Dodatkowo lubiła przesiadywać godzinami z Bibliotece, szukając informacji o Jorvik. Jeśli ktoś mógł cokolwiek wiedzieć o Śpiącej Wdowie, to właśnie ona.
Czym prędzej więc, pojechałam do Winnicy wpadając na Lindę. Opowiedziałam jej całą historię, czym nieco zdenerwowałam dziewczynę. Wydawała mi się też być nieco zirytowana. Prawdopodobnie chodziło tu o chęć uwolnienia jak najszybciej przyjaciółki. Rozumiałam ją więc, ostatecznie zostawiając samą w Bibliotece. Miałyśmy jednak niemiłe starcie, w które zaangażowany był Szpieg, a raczej moje wyobrażenie o nim. Uznałam jednak, że dla oczyszczenia atmosfery wrócę do stajni, pozwalając Lindzie w spokoju pracować. Obiecała mi, że mogę wrócić jutro, bo do tego czasu, na pewno uda jej się coś znaleźć. Posłuchałam jej więc.

środa, 24 lutego 2016

Odkrywając nowe lądy.

Tak bym określiła Eponę. Nowy ląd...
Przypomina mi to sytuację z Pocahontas, kiedy to wszyscy rzucili się nagle by poskromić dziką Amerykę. Sama bajka była jedną z ukochanych w dzieciństwie, a ja wciąż do niej wracam. Co lepsze (lub co gorsze, biorąc pod uwagę uszy moich wierzchowców) znam piosenki na pamięć i często je podśpiewuję. Tym częściej, gdy jestem zajęta pracą wykonywaną regularnie, dajmy na to, oporządzaniem koni, dbaniem o sprzęt jeździecki, czy ścieleniem boksów.

Tak więc, jak uprzednio informowałam, pojechałam do Pameli. Okazało się, że zna kogoś w rodzaju wtyczki do C.H.I.L.L. W sumie, już miałyśmy o tym porozmawiać, a ja miałam otrzymać coś na wzgląd namiarów, na owego człowieka, ale przyszedł pewien gość. O ile gościem można nazwać człowieka, który nie dość, że bez żadnego pytania wszedł na posesję kobiety, to jeszcze nieomal ją zwyzywał. Już czułam od samego początku, że nie polubię Juniora Buttergood'a. Nie ma chyba bardziej zadufanej i aroganckiej osoby w całym Jorvik. Nie mówię tylko o Wyspie, którą ... w gwoli ścisłości, nazywam obecnie jedynie tereny, po których poruszam się konno. Kto wie czy kiedyś do Jorvik City nie będę mogła przejechać się na Scarlet lub zupełnie na innym kopytnym.
Gdy już sobie poszedł, uznałyśmy wspólnie z Pamelą, że najlepiej będzie jeśli przejadę się do Juniora z miodem, o który ... prosił. O ile żądania można jeszcze wcisnąć w ryzy prośby. Tak czy siak, chodziło o to, że być może dziedzic posiadłości zlituje się nad biedną szesnastolatką, dając jej namiary na swojego brata Roberta w ramach przysługi, jaką jest transport miodu.
Oczywiście, szybko się okazało, że nie miałam nieomal na co liczyć. Co gorsza, nie tylko ja nie polubiłam owego mężczyzny, on także nie wykazywał w stosunku do mnie żadnych przyjaznych uczuć i czułam, że raczej się to nie zmieni.
Okazało się, że posiadłość rodziny Buttergood została wzniesiona na starym rzymskim forcie, zwanym przez lokalną społeczność, Stara Kalenica. Jednocześnie Pamela poinformowała mnie o Forcie Maria, który znajdę w Nowej Grani, gdy już tam się wybiorę.
A jeśli o "wizytę" na terenie Posiadłości chodzi, to miałam sprawdzić dla Juniora jak idą pracę nad reperowaniem mostu do Nowej Grani. Poznałam tym samym jednego z jego braci - Scota. Z początku nie wiedziałam jak się odnieść do nowo poznanego mężczyzny, czułam jednak, że to całkiem miły człowiek, tylko będący pod wpływem brata.
Inaczej było z Robertem, okazało się szybko, że jest kimś w rodzaju sabotażysty G.E.D.  i właściwie dlatego należy do C.H.I.L.L., potwierdził też to o czym wciąż informowała mnie Pamela, i co zresztą już sama zdążyłam wywnioskować. Była to bardzo skryta grupa, której zaufanie należało zdobyć poprzez wykazanie się w jakiejś sprawie. Nie było to znowu takie głupie. Nawet bym powiedziała, że w czasach "jakie nastały", to bardzo mądre i nadzwyczaj konieczne. W trakcie dokonywania drobnego sabotażu, dowiedziałam się, że jakiś czas temu G.E.D. przejęło wyspę należącą do rodziny Buttergood, zwaną - Niedźwiedzi Przylądek, niszcząc wszelką roślinność, która na niej niegdyś była. Trochę to przykre, ale znam już z autopsji destrukcyjne działanie tej organizacji.
Gdy potwierdziłam swoje zaangażowanie, dostałam od Ricka namiary na pewną osobę, której miałam szukać w Nowej Grani.
Ale zanim tam pojechałam Pamela miała dla mnie niewielkie zadanie. Okazało się, że jej znajoma - Ilona, przygotowała dla nas (mnie i Scarlet) wyścig przez niewielką wyspę, na której mieszka jej rodzina. Trasa nie jest zbytnio utrudniona. Ba! Powiedziałabym, że to całkiem przyjemna sprawa. Trasa wydaje się przyjemna, i co więcej można rozwinąć całkiem niezłą prędkość, która zarazem jest bezpieczna, a co więcej - wygodna. Przeszkody są całkiem mądrze ustawione, nie wyglądają też znowu na takie, które mogą przestraszyć konia. Jedynie miałabym zastrzeżenia co do białego, starszego i grubego murku. Myślę, że niektóre młode i słabo wyszkolone konie, mogłyby się go przestraszyć. Ale nie Scar, dla niej to niezwykłe wyzwanie, które celuje jej w ambicję. Jak i reszcie kopytnych. Wszystkie są pod tym względem podobne do mnie. Przerażająco wręcz ambitne. Może dlatego się tak świetnie rozumiemy?
Po tym wszystkim wybrałam się do Nowej Grani przez Lustrzane Bagna, tak jak zasugerowała to Pamela. I wiecie co? Nie sądziłam, że jest tam tak pięknie. Na samych bagnach jest dość ciepło. Zdecydowanie temperatura panująca w okolicy jest wyższa, w porównaniu chociażby do okolicy Stajni Jorvik. Mam wrażenie, że okolica przypomina znane na cały świat Bagna Everglades i cały florydzki klimat. Zwłaszcza patrząc po roślinności, którą Lustrzane Bagna nam prezentują. Mają swój niesamowity i niepowtarzalny klimat. Ta mgła, odgłosy płazów, pluskwiaków, ptaków. Coś niesamowitego, chociaż nie wiem, czy chciałabym się tam znaleźć nocną porą. Z jednego względu tak, by zobaczyć to miejsce nocą. Z drugiej jednak strony, magia tych bagien jest niepokojąca.
Poszukiwania kolejnego obserwatora nie sprawiły mi dużo problemów. Dziwnie czułam, że będzie to kobieta, przypominająca mi właśnie Pocahontas, mająca na imię Sunshine.  Jest dość osobliwa. Ma w sobie coś z hipisa, albo jakiejś radosnej wróżki, może z chochlika. Wciąż coś radośnie podśpiewuje, a myślami ucieka gdzieś daleko. Myślę, że to typowe. Nie jest szczególnie denerwujące, chyba że człowiek się wyjątkowo spieszy. Z drugiej jednak strony, jej nastrój jest właśnie jak taki słoneczny promień. Rozbija wszystko i sprawia, że nadciągające chmury zostają rozwiane. Niemniej jednak musiałam poczekać cały dzień, by Sunshine mogła się skontaktować z osobą, którą miałam znaleźć niedaleko całej stacji G.E.D. w górach.
Wobec tego rozejrzałam się spokojnie po mieście wpadając na niejakiego Ricka. Biedak upuścił sztalugę na siebie, nieomal się nią podduszając. Szybko okazało się, że ta znajomość nie będzie przypadkowa. Mianowicie, stajnia Nowej Grani, jest zagrożona. Mają poważne finansowe kłopoty, a do tego co jakiś czas pojawia się tam nieprzyjemny osobnik - Ivan Drake. Jak się okazało szybko, jest to brat pani Drake, której sympatię staram się pozyskać, dla nieco innych celów. Jak się okazuje - szansą dla stajni byłaby wygrana Ricka w turnieju Jor Jitsu, ale muszę mu pomóc w treningach. Jeśli ma to uratować stajnię, konie i klub Bulldogz, to jak najbardziej się piszę na to. Być może będzie to walka z wiatrakami, ale o dziwo - wierzę, że się uda. Chociaż pewnie będzie ciężko.
Zanim wybrałam się w góry, zahaczyłam o jedno z piękniejszych miejsc w Jorvik - Wioskę Księżycowego Sierpu. Ponownie odwiedziłam Pamelę, której ogród jest jedną z bardziej zachwycających rzeczy. Tym razem jednak, ledwo przez niego przejechałam. Pszczoły, zamieszkujące ule w nim postawione, wyraźnie zdziczały. O ile owe stawonogi mogą zdziczeń. Tak czy siak latały w rojach, atakując wszelkie ruszające się przedmioty. Były zaalarmowane. Ktoś, a raczej coś, przewróciło ule. Jak się okazało, była to Alberta. Prawdopodobnie jakiś zwierzak profesora Haiden, którego musiałam z tego tytułu poszukać. Znalazłam go ostatecznie na Lustrzanych Bagnach, na które wybrał się w celu badań nad tym ekosystemem. Jest entomologiem z zamiłowania, a dodatkowo sprawdza środowisko i jego warunki. Czysto biologiczne badania. Tak bardzo mi bliskie, jako że moja mam jest biologiem. Co prawda ona zajmuje się genetyką ewolucyjną, ale ponad wszystko uwielbia stawonogi, myślę, że miałaby o czym dyskutować z Profesorem. Moja znajomość z tym człowiekiem zaczęła się osobliwie, otóż wyciągałam go z dziury, w którą wpadł. Nie ma lepszej drogi, do poznania innego człowieka, prawda? Wierzę, że jest geniuszem w swojej branży. Ponadto pracuję na A.A.E. Jest jednak dziwakiem, raczej jak większość naukowców. Nawet moją mamę bym określiła owym mianem. Ten pan jednak, wiecznie narzeka na młodzież. Mam nadzieję, że w końcu się do nas przekona - mnie i Scarlet, bo mam wrażenie, że obawia się z jakiś przyczyn, koni. Liczę, że swoją pomocą w jego badaniach, uda mi się coś wskórać.
Gdy już poradziłam sobie z "poskramianiem bagien", wybrałam się w góry. Tam natrafiłam na wysokiego, rudowłosego mężczyznę w lnianej koszuli. Okazało się, że to właśnie on pomoże mi w uwolnieniu Hermana. Czym prędzej podjęliśmy akcję. Całkiem zgrabnie zakradliśmy się na teren G.E.D. Wtedy wydawało się to słuszną, i jak się wydaje - jedyną możliwością. W końcu masztelarza mogli w każdej sekundzie gdzieś przewieźć. Niestety, plan był mocno prowizoryczny, a przez to niedopracowany. Nie udało nam się uwolnić Hermana, czy raczej mnie - przeciąż krat. Być może gdybym zabrała się za kłódkę, to lepiej by to mi poszło, ale byłam zbyt zdenerwowana. Działałam pod presją. Pod jeszcze większą, uciekałam. Pewnie również byłabym złapana, gdyby nie moja klacz, która pojawia się zawsze w odpowiednim momencie. Znowu uciekałyśmy przed pracownikami, chcąc jak najszybciej opuścić tamto miejsce. A ja wiedziałam jedno - nie udało mi się i nie wiadomo gdzie znajduje się Herman, ani co się z nim stanie. Byłam na swój sposób załamana. Jupiter poradził mi, żebym pojechała do Sunshine. Ta, starała się mnie pocieszyć, informując, że zapewni mi kontakt z panią X, ale muszę poczekać cały dzień. Jedyne co mi pozostało, to wrócić do domu i zająć się końmi. Co zresztą zrobiłam.


A jak wyglądał dzisiejszy dzień?
Otóż znowu czekało mnie wczesne wstawanie. Pierwsze promienie wiosennego słońca, które radośnie pukają w okno, musiały się mocno zdziwić, nie zauważając mnie w sypialni. Ja już o tej porze byłam na grzbiecie Scarletpearl galopując w stronę Miasteczka Srebrnej Polany. Okazało się, że Derek znów potrzebuje mojej pomocy. Jak to na poczcie bywa, chodziło o listy, tym ważniejsze, że w końcu były walentynki. Tym razem ponownie mieliśmy robić, za coś w rodzaju 'Pony Express', z tą jednak różnicą, że rozwiało listy po całym Jorvik i wpierw trzeba było je odnaleźć. Uznałam, że szybciej i ekonomicznie pójdzie, jeśli zajmę się nimi wykonując zadania zlecane przez mieszkańców i odwiedzając trasy wyścigowe.
Udało mi się chociażby zdobyć taką biegłość w sztuce, za jaką mogę uznać wędkarstwo, że byłam gotowa na łapanie Potwora z Moorland. Została ostatnia "mityczna" ryba, Pan Paskuda. Nie mogę się doczekać, by usłyszeć jego historię.
Podobnież, udało mi się ukończyć trening w Kręgu Słońca. Muszę jednak poczekać na rozwój wydarzeń. Elizabeth powiedziała mi tylko tyle, że szykuje się jakaś większa akcja, a ja mogę się do niej przygotować trenując z moimi końmi, czemu zawsze ochoczo się poddaję.
Po tym wszystkim, ruszyłam do Epony.

Pierwszą osobą jaką odwiedziłam był Profesor. Poinformował mnie on, że Alberta (przyp. autora - Kim u diaska jest Alberta?!) wróciła do domu, obiecując, że tym razem będzie czymś w rodzaju grzecznego zwierzaka domowego. Uznałam, że nie będę dyskutowała z mężczyzną, o tym, jak ja to widzę, tylko zajmę się zajęciami, które czekają nas dziś. Otóż okazało się, że zwyczajnie mam badań próbki wody i gleby. Robiłam już to kiedyś z mamą, ale niewiele pamiętałam z czynności, które kolejno trzeba było wykonywać. Profesor okazał się jednak dobrym nauczycielem i pomagał mi, kiedy wykonywałam badanie. Na koniec trzeba było napisać coś, w rodzaju raportu, gdzie znajdą się wyniki. Całość trzeba było wysłać, wobec czego, musiałam przejechać się do skrzynki pocztowej. Po tym wszystkim wróciłam do naukowca, który obdarował mnie z tej okazji przepięknym prezentem. Chociaż mam w stajni kilka kasków, zakładanych zwyczajowo w długie, nowe, niebezpieczne trasy, czy też podczas przejazdów crossowych, albo wyższych skoków, czy też przy zakupie nowego, nieznanego konia - tak pięknego kasku jeszcze nie widziałam. Czarny, zamszowy, z brązowymi elementami po bokach. Z radością będę go nosiła. Po tym wszystkim wrócił do domu, zająć się ... Albertą.
A ja z kolei pojechałam do stajni w Nowej Grani, by pomóc Nathalie. Pomoc była standardowa, chodziło o napojenie, nakarmienie koni, wysprzątanie boksów i obejścia, a do tego oporządzenie koni. Nic wybitnie skomplikowanego, nic też specjalnie zajmującego. Ot zwykła pomoc w codziennych zajęciach, z którymi styka się koniarz.
Następnie wpadłam do miasteczka, pomóc Rickowi. Nasz dzień skończył się nad tym, że mężczyzna uznał, że czas przejść na dietę bezglutenową. Otrzymał z piekarni całkiem zwęglony bohenek chleba. Dla mnie... niejadalny. Zdecydowanie. Chciałam go już o to spytać, ale poinformował mnie, że ustawił tor dla klubu Bulldogz. Miałam zgłosić się do Ginny, w celu sprawdzeniu toru. Ogółem, mogę powiedzieć, że ta przedstawicielka klubu nie wydaje się równie arogancka co dziewczyny z Bobcats. Może to pierwsze wrażenie i z czasem okaże się inaczej? Kto wie. Co do samej trasy, to jest na swój sposób niezwykła, ma wiele przejazdów przez wody morskie, które otaczają całkiem urocze wysepki Zachodzącego Słońca.
Potem miałam przejechać się do Ricka by zdać mu relację z przejażdżki, okazało się, że w trakcie wymyślił sobie nową dietę, zaskakującą... Generalnie, już po chwili całkiem chciał upodobnić się do konia. Przypomniał sobie nawet, że jego trenerka Lucia Goldspur, nauczyła go końskiej ścieżki, czyli pewnej treningowej drogi w Jor Jutsu. Prawdopodobnie mogę to porównać do szerokich szkół jeździeckich, jak chociażby treningowej drogi dla konia skoczka, zwanej ujeżdżeniem skokowym. A wracając do dziennika - ponownie miałam przejechać się do Nathalie. Przy okazji poznałam jej konia, kilkunastoletnią towarzyszkę Lady. Okazało się, że kobieta szykuje się na jazdę z początkującym, w związku z czym oporządzała konia. Uznałam, że mogę jej pomóc w zamian za opowieść dotyczącą Ricka i jego przygody z Jor Jutsu. Gdy już wszystko było gotowe, zjawił się Ivan. Kto wie po co? Prawdopodobnie upatrzył sobie za nowy sport wyzywanie i mocne oddziaływanie na psychikę innych. Zwłaszcza Nathalie. A jeśli już mowa o Nathalie, jej Lady była zupełnie przestraszona. Raz po raz stawała dęba, trzęsąc się cała ze strachu. Wspólnie uznałyśmy, że nic już więcej w stajni nie zdziałam. Klacz została uspokojona, jazda miała się wkrótce zacząć. Wróciłam się do Ricka, pomagając mu zarówno w doszkalaniu technik, jak i w zadaniach codziennych, jak roznoszenie gazet, czym mężczyzna się zajmuje. Miało mu to dać więcej czasu w ramach treningu.
Po tym wszystkim wybrałam się do Sunshine. Jak do zwykle bywa, przywitała mnie z szerokim uśmiechem. Poinformowała mnie, że mam pojechać w stronę tutejszego obserwatorium, gdzie czeka na mnie Pani X. Tak też postąpiłam. Na drodze napatoczyłam się na ruszający krzak. Tak, dobrze widzicie. Ruszający się krzak. Uznałam szybko, że prawdopodobnie będzie ktoś się tam skradał. Słaby to kamuflaż, banalny bym rzekła. Być może nie był by taki banalny, gdyby nie czujny koń. Kto wie. Prędko się okazało, że miałam rację. Faktycznie krzak miał pełnić rolę kamuflażu, a osoba która odgrywała rolę przemieszczającego się iglaka, po prostu sprawdzała, czy nikt mnie nie śledził. Mało to było prawdopodobne biorąc pod uwagę, że wciąż nie wiele osób mnie tu znało, ani tego, że ludzie raczej niespecjalnie zapuszczali się na Lustrzane Bagna. Wiedziałam jednak, że to zapobiegliwość i coś w rodzaju skrytego trybu życia organizacji. Dobrze to o nich świadczyło.
Gdy już dojechałam na szczyt góry, na której to było położone obserwatorium, spotkałam Jupitera. Poinformował mnie, że w środku czeka na mnie Pani X. Czym prędzej więc opuściłam grzbiet Scarletpearl wchodząc do środka. Pani X wysłuchała mnie z wyraźnym zastanowieniem. Wprawdzie nie widziałam jej twarzy, ale czułam, że jest głęboko skonsternowana. Uznała szybko, że Herman ma rację i prawdopodobnie chodzi o Drakonium, specjalną rudę, której tak uporczywie poszukuje G.E.D. Mam cichą nadzieję, że nie dokopali się do czegoś w rodzaju kopali. Wiem jedno - Wyspa jest w poważnych tarapatach. To samo powiedziała szefowa organizacji, błyskawicznie wcielając mnie do wewnętrznego kręgu. Tego samego dnia poznałam jej członków, którzy będą wspierali mnie w moich działaniach. Pierwszą misje miałam jednak wykonać sama. Ot, chodziło po prostu o to, żeby pojechać do Guntera, który miał dla mnie specjalne dokumenty. No dobrze, może i nie były one wybitnie specjalne, ale zostały pozostawione w domku, w którym obecnie mieszkają. Pojechałam więc do Jodłowego Gaju. Była to całkiem miła, choć daleka wyprawa. Dawno już nie widziałam Guntera i byłam ciekawa co u nich słychać. Niestety (bądź stety), mężczyzna jest konkretny i skupiliśmy się na zadaniu. Dostałam od niego rysunki, a praca z odszyfrowywaniem USB kosztowała mnie tyle, co zajęcie małej Gretchen. Po tym wszystkim wróciłam do pani X, a następnie pojechałam do Moorland, zająć się standardowo końmi.



***
Miałam wstawić post wcześniej, ale skutecznie mi w tym przeszkadza losowość mojej weny, brak czasu, czyste lenistwo i stajenne życie. Gdy wracam ze stajni, zwyczajowo jestem tak bardzo zmęczona, że mogę określić to frazą "padam na dziób". I tak faktycznie jest. Jeżdżę na dwie stajnie. W jednej opiekuję się koniem trenerki, a w drugiej trenuję. O ile w tej pierwszej zajmuję się zwyczajowo zabiegami pielęgnacyjnymi, o tyle w drugiej mam do pojeżdżenia średnio trzy kopyciaki, z dodatkowym prowadzeniem zajęć. I chociaż "nie mam życia" (jak niektórzy uszczypliwi tak to nazywają), to ja to kocham. Chociaż czasami dnie wydają się być takie same, to dla mnie każdy jest dziwnie różny. Jednego dnia pracuję z jednym koniem czysto ujeżdżeniowo, podszkalając go w chodach bocznych, skracając go i podnosząc w pion. Drugiego pracuję ujeżdżeniem skokowym, tzw. wypuszczaniem w dół, pracą w ustawieniu (zwyczajowo wewnętrznym), pracując na cavaletti i niewielkich kopertach, które naskakuję z kłusa. Trzeci za to wchodzi w trening z trenerką i najczęściej albo bawimy się ujeżdżeniem skokowym, albo latamy parkoury, tak do 120. Zależy od tego, jakiego konia biorę na trening, od podłożona, od tego, co robił ostatnio.
Właśnie, mam propozycję - czy chcecie żebym wplatała w posty elementy czysto jeździeckie? Typu opis treningu? Nie uśmiecha mi się zakładanie czystego jeździeckiego bloga, gdzie będę mechanicznie opisywała, jak robiłam ustępowanie, czy, jak wyglądał mój trening (chociaż czasami o tym myślę, zwłaszcza jak wpadam na ciekawe "kwiatki" w "internetach"), wolę umiejscawiać takie informacje bawiąc się kunsztem literackim? Co wy na to? Liczę, że otworzy to jakieś pole do zostawiania komentarzy pod postem : )

niedziela, 21 lutego 2016

Porządkując codzienne sprawy.

Wstałam bardzo wcześnie. Pomimo tego, że nazwałabym się kimś w rodzaju "porannego ptaszka", to nawet dla mnie owa godzina była niejako wyrwana z kosmosu. Wszakże na dworze było jeszcze ciemno. Słońce dopiero majaczyło się nad horyzontem, a stajnię oświetlały mi jedynie walentynkowe lampiony i światło, które zapaliłam w korytarzu. Pewnie ciekawi was, jakie to cyfry wskazywał mój zegarek? No to wam mówię, był piąta rano. Idealna godzina by nakarmić zwierzaki, zrobić przegląd sprzętu i przyszykować się do wyprawy. Wiedziałam, że im wcześniej wyruszę ze Scarlet, tym szybciej wezmę w trening resztę gromadki. Swoją drogą, myślałam kiedyś, że posiadanie trzech koni to problem, teraz już wiem, że była to była to całkiem relaksująca i beztroska sytuacja. Każdy był stępowany minimum piętnaście minut przed i po jeździe. W trakcie jazdy tez mogłam robić przerwy dłuższe niż pięć minut i częstsze niż dwie w trakcie jazdy. A teraz? Teraz konie stępują w karuzeli, albo są wypuszczone na padok minimum godzinę przed, by mieć pewność, że chociaż trochę się przeszły. Dodatkowo, nie wszystkie mogę ruszyć z siodła, część po prostu idzie na dwadzieścia minut na lonżę i tyle z tego mamy. Z drugiej strony, lonżowanie konia, ważna rzecz. Tylko Rubyflower jest wyraźnie usztywniona po takiej pracy, dlatego w jej przypadku unikam tego jak ognia.
No ale nie miałam opowiadać o sposobie mojej pracy z kopytnymi, a o tym co się dzisiaj w ogóle działo na Wyspie.

Otóż, okazało się, że Derek potrzebuje mojej pomocy. W zasadzie, byłam pewna, że poczta walentynkowa w tym roku nie przyjdzie. Bardzo się myliłam. Po prostu wiatr rozgonił listy po Miasteczku Srebrnej Polany, a chłopak miał zbyt wiele spraw na głowie, by ich poszukać. W sumie, złapanie, rozgonionych po miasteczku, kopert, nie było piekielnie trudnym zadaniem. Ani rozwożenie poczty, czym później się zajęłam. Musiałam w zasadzie pojechać do Marleya, do Baronowej i do pani Holdswoth, a potem wrócić do Dereka z odskrobanymi przez zainteresowanych, odpowiedziami. Okazało się, że mam tajemniczego wielbiciela i co więcej - przesłał dla mnie paczkę! Był w niej piękny sweter, który od razu przypadł mi do gustu. Wiosna jest jeszcze wczesna, więc nie jest zbyt ciepło, a z kolei na wszelakie kurtki, jest już zbyt gorąco. Bardzo pożyteczny prezent.

Od Dereka pojechałam do Pi, bo w końcu obiecałam Jasperowi tego stracha na wróble. Nie sądziłam jednak wtedy, że będzie z tym tyle roboty. Pewnie byłoby mniej, gdyby Pi nie przerzuciła się na wegańska magię (serio, coś takiego naprawdę istnieje?). Ostatecznie biegałam z wiaderkiem wkoło jej bagna, przeklinając, że nie zajrzałam tam później, by mieć nieco lepsze światło. Doprawdy, te opary bagienne sprawiają, że nieomal nic tam nie widać. Mają co prawda swój urok, ale nie pomagają w przedostaniu się ani do wiedźmy, ani w żadne inne miejsce. Zebrałam jeszcze seler bagienny, porastający szeroko całą jego powierzchnie, a na końcu udałam się do wilczego gniazda po muchomory, które jak się potem okazało są ... wyjątkowo trujące. Ale czarownica jak zwykle, przypadkowo, zapomniała mnie o tym uprzedzić. Całe szczęście, że na tyle już ją znam, że zawczasu jestem przezorna.
Wiecie, że byłam też dziwnie przekonana o tym, że przygotowanie całego tego wywaru zajmie kolejny dzień? Albo przynajmniej kilka godzin? Tym razem się myliłam. Chyba na całe szczęście. Po kilku chwilach stał przede mną całkiem sympatyczny (o ile strach na wróble może być sympatyczny) Krowi Krów. Tak, tak właśnie się nazywa. I proszę, wyobraźnie sobie teraz moją minę. Wyjątkowo musiałam się silić, sama ze sobą, by nie parsknąć głośno śmiechem. Pomimo tego, że Pi jest już całkiem "normalna", to wolałabym jej nie urazić. Nie wiadomo, czy nie zdecydowałabym się mnie zamienić w ropuchę, albo jakąś traszkę.
A jeśli o płazach mówimy, to od nich już rzut beretem do gadów. Więc, gdy tylko odtransportowałam Krowiego Krowa do Jaspera, "ile fabryka dała" popędziłam do małej Freji. Sama byłam ciekawa, czy udało nam się złapać jakiegoś węża.

Gdy już dojechałam na Farmę Słonecznikowych Pól, okazało się, że nie tylko ja cierpiałam tej nocy na bezsenność (prawdopodobnie dlatego tak wcześnie wstałam). Tylko mnie dotknęło nocne zamartwianie się o Hermana, a dziewczynka pękała z ekscytacji. Jak się okazało po chwili, miała ku temu powody. Faktycznie, w klace był wąż. Jak zresztą potem sprawdziłyśmy, była to kobra jorveska. Nie opuszczało mnie jednak, przy tym wszystkim, pewne wrażenie, jakoby Freja została ukąszona. Otóż, młoda uznała, że węża można bezpiecznie poklepać. Próbowałam ją powstrzymać, uświadomić, ale nie byłam w stanie jej przegadać. I stało się, wąż zwiał, a na ręku dziewczynki pojawiła się drobna rana. Szatynka zapewniała mnie, że to nic takiego, jednak ja przeczuwałam swoje. Mimo to, miałam nadzieję, że kobra nie wstrzyknęła nawet odrobinki jadu. Wiemy że węże mają dwa typy ukąszeń, tzw. suche, które są czymś w rodzaju ostrzeżenia, albo próby odwrócenia uwagi, w celu ucieczki, oraz te drugie, gdzie do rany wstrzykiwany jest jad. Dziewczynka jednak źle się czuła, a ja miałam cichą nadzieję, że jest to atakujące przeziębienie.
Freja uparła się jednak, że musimy pojechać na Zapomniane Pola, by zrobić zdjęcia do pracy domowej. Zgodziłam się. W drodze powrotnej chciałyśmy sprawdzić, która szybciej dotrze do farmy. Ja wierchem, czy ona skracając drogę przełęczą. Okazało się, że nie dotarła do domu, a ja miałam tak bardzo złe przeczucia, które niestety okazały się trafne. Faktycznie została ukąszona, a co gorsza, jad szybko rozprzestrzeniał się w krwioobiegu. Konieczne było podanie surowicy i to jak najszybciej. Z pomocą przyszła weterynarz z Jorvik, musiałam tylko złapać kobrę. Swoją drogą, łapanie jadowitego węża w siatkę na motyle, to nie lada wyczyn. Mam cichą nadzieję, że nigdy nie będę musiała dokonać ponownie tego czynu. Dzięki szybkiej reakcji, mojej, Martiny i weterynarz, dziewczynka ozdrowiała.
W zasadzie chciałam już pędzić do Epony, ale zawołał mnie Filip. Nie wiem czy pamiętacie całą tę sprawę z Thristanem. Mnie tak długo nie było na Wyspie, że zapomniałam nieomal o co poszło. Jednak pamiętałam dobrze, że chłopak miał odpracować "swoje winy" u Filipa na farmie. Filip potrzebował mojej rady, bo nie był pewny co ma począć ze zmianą, którą zaobserwował u chłopaka. Prosił mnie też o to, bym pojechała do Idun z zapytaniem, czy może już "wypuścić" chłopaka do domu. Uznałam, że tę chwilkę mogę zostać. Pojechałam więc na farmę Goldspur. Radość matki z powrotu syna jest nieopisana. Radość matki, która cieszy się wiedząc, że w końcu zobaczy swoje dziecko, jest pięknym zjawiskiem. Sama nie jestem matką (w moim mniemaniu jestem zbyt młoda), ale myślę, że gdy nią zostanę, będę rozumiała to co czuła w tamtej chwili Idun. Niemniej jednak, jak wróciłam do Filipa okazało się, że rzekomo Thristan uciekł. Zdziwiło mnie to. Jakim cudem, chłopak, który tak bardzo się zmienił, miałby teraz uciekać? Teraz, kiedy jego kara ma się w końcu zakończyć? Przecież to nie było możliwe. Jak mógł tak długo udawać kogoś innego? Gdy już miałam coś na ten temat odpowiedzieć, dobiegły nad krzyki znad wody. Krzyki młodego Tora. Popędziłam szybko nad pomost, gdzie okazało się, że w wodzie nie jest niż inny, niż nasz poszukiwany-uciekinier. Czułam, że nie mógł uciec i miałam nosa. Chłopak chciał po prostu uratować dziecko. Gdy cała sprawa się wyjaśniła, mógł w końcu wrócić do domu.

A ja?
A ja w końcu mogłam pojechać do Pameli.

***
Wybaczcie, ale resztę przygód dopiszę jutro. Tym bardziej, że szykuje się pewien ciąg - jeśli o ewentualne uwalnianie Hermana chodzi. Nie wiem czy ktoś grał w Starshine Legacy, jeśli tak, to czy od pierwszych chwil okolice Epony nie wydały się dziwnie znajome? U mnie właśnie tak było. W pewnym momencie pojechałam sobie wschodnią jej częścią i trafiłam na coś, co wywołało szeroki uśmiech na mojej twarzy.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Powroty do Jorvik...

Od jesieni byłam, niezwykle wręcz, zajęta pomaganiem w domu. Domowe sprawy zajmowały mnie na tyle, że nie byłam w stanie poinformować was o zakupie nowego konia. Gdy w październiku wyspa Jorvik obchodziła urodziny, ja, wraz z Silverghost, rozglądałam się za nowym kopytnym, który ubarwiłby moją wesołą gromadkę. Szukałam konia szybkiego i zwinnego. Początkowo byłam już nastawiona na konia jakiejś amerykańskiej rasy, mając w planach albo nauczenie się jeździectwa westernowego, albo nauczenie owego konia jeździectwa klasycznego. Zdecydowanie bardziej odpowiadała mi druga opcja, chociaż doskonale wiem, że te konie, już samą swoją budową sugerują specjalizację jeździecką typową dla tej rasy. Z drugiej strony można spojrzeć na Rubyflower, chociaż jest zaliczana do koni zimnokrwistych, całkiem nieźle radzi sobie w zawodach. Oczywiście nie tak dobrze jak Silverghost, który okazał się mistrzowski, w swoim "fachu". W zasadzie, przeglądając oferty i rozglądając się po zaprzyjaźnionych stajniach, już miałam się zdecydować, ale przypadkiem zawitałam na farmie Goldspur. Miałam pomóc w czymś Jacobowi, już nie pamiętam o co chodziło, chyba o naprawdę wiatraka. Jak to zwykle bywa, na koniec pracy zachodzę do stajni pooglądać konie. Tym razem nie było inaczej. Jedyną różnicą był fakt, że urzekła mnie przepiękna izabelowata klacz, jak się okazało po chwili, siedmioletnia. Farmer wyznał, że ma problem z jej sprzedażą, bo jest całkiem temperamentna, a do tego uparta niczym osioł. Mimowolnie się uśmiechnęłam, kogoś mi to przypominało. Z jeździeckiego doświadczenia, wiedziałam też, że im "gorszy w obsłudze" koń, tym bardziej ambitny, a dodatkowo mający w naturze silne obdarzanie uczuciami osobie której zaufa. Nie mówiąc już o tym, że odpowiednio "przepracowany" staje się koniem zwanym w środowisku jeździeckim "do rany przyłóż". Nie zastanawiałam się dwa razy. Po prostu wyciągnęłam odpowiednią ilość pieniędzy, za którą chciał mi ją sprzedać Jacob. I wiecie co? Faktycznie, początki były ciężkie. To koń czystej krwi arabskiej, a u nich trzeba "wkupić się" w łaski, by cokolwiek zdziałać. Konie te są piekielnie inteligentne. A mi to odpowiadało. Chociaż już kilka miesięcy jest u mnie, to gdy nie zajrzę do stajni przez dwa dni, zostawiając Scarletpearl pod opieką stajennych, nie mam co marzyć o jakimkolwiek usłuchaniu. Dobrze. Kobyłka zawiezie mnie tam gdzie chcę, ale to ona ustali tempo, i zwrotność trasy, zupełnie ignorując moje pomoce... Prawie ignorując. Faktycznie, można jej zaufać, jak komukolwiek innemu, jednak, czasami marzy mi się bardziej partnerska praca, jak choćby z Blueshadow. Ale jak już to kiedyś powiedziałam, nie można mieć wszystkiego...

A czemu w końcu udało mi się odezwać?
Och...
Zwyczajnie wróciłam na Wyspę, i mam nadzieję że na dobre. Konie cieszyły się jak nigdy, gdy były pakowane do koniowozu. Mam dziwne wrażenie, że podświadomie czuły gdzie jedziemy. Wypuszczone na padoki w stajni Jorvik szalały dobre dwie godziny. Nie to, że w Jorvik City stajnie nie mają padoków. Mają, tylko stajnie otoczone są zewsząd ruchliwymi ulicami, przez co konie nie mogą zaznać spokoju. Tu na Wyspie jest inaczej. Powietrze jest czyste, wszędzie dookoła są konie, to dla nich raj, a ja cieszę się, że mogłam umożliwić im powrót. Gdyby nie treningi i moje przywiązanie do nich, zapewne powierzyłabym je w opiece Alex i Lindzie, nie martwiąc się o ich los... Być może, gdy następnym razem będę musiała wyjechać, to tak zrobię? Ile radości daje im to miejsce...
No ale wracając do mojego powrotu.
Datę zaplanowałam zupełnie przypadkowo, jednak wypadła ona wprost w 14 luty, czyli Walentynki. Możecie lubić to święto, kochać, czy nienawidzić. Ja mam do niego jakiś nieopisany sentyment. Co roku pomaga się przecież Danielowi, dostarczając mu żółty barwnik z mleczy od pani Holdsworth, fioletowy z winnicy, prosto z winogron, a do tego wełnę od owiec Londona. Potem dostarczamy mu czerwony barwnik, bo w końcu są to walentynki, a na koniec - dowozimy mu oszlifowane ciemne jorvikowskie bursztyny. Od dwóch lat, Catherin piecze walentynkowe babeczki, popadając w sobie tylko znaną histerię. Niemniej, dostarczam jej mleka od Martiny, czy jajek od dzikich kur. Gdy Cath uświadomi sobie, że należy dodać do tego jakieś owoce, to dzielnie zbieram jagody i truskawki w lesie. Potem dziewczyna wpada na genialny (naprawdę genialny) pomysł dodania kolejnych składników - cukru, który udostępnia nam Idun, w zamian za kwiaty, oraz czekolady od Angusa, w zamian za pomoc w transporcie mąki. I chociaż nie raz męczy mnie dwudziesta wyprawa do lasu, bo słyszę od Cath, że owoców wciąż jest zbyt mało, to widząc jej radość, która pojawia się, kiedy to ludzie próbują jej wypieków, wiem że warto to robić. A do tego... Widzicie te dekoracje? Wszędobylskie, panoszące się serduszka, nadające temu miejscu jeszcze większego uroku? Albo nowe rzeczy? Piękne ogłowia, siodła, czy te cudowne sukienki. Jedyne i niepowtarzalne w swoim rodzaju. To miejsce ma w sobie magię.
I to właśnie robiłam w niedzielę. Do tego zaopiekowałam się nową dziewczyną, która pojawiła się w stajni Moorland - Mandy. Początkowo nie czułam do niej żadnej sympatii, ale nauczyłam się tutaj, by nie oceniać ludzi zbyt pochopnie i mam nadzieję, że kiedyś podobnej lekcji doświadczą dziewczyny z BB. Tak czy siak, miałam pokazać Mandy wyspę i od samego początku wydawało mi się, że coś jest nie tak. Miałam dziwne przeczucie, że blondynka nigdy nie miała żadnej styczności z końmi, jak się zresztą potem okazało, miałam nosa. Ponadto, dziewczyna ukradła torbę Loretty, co było wywołane (jak się potem wyjaśniło) chęcią odnalezienia swojej siostry przyrodniej. Zdecydowałam się by jej pomóc. Ustaliłyśmy wspólnie, że prawdopodobnie, jej siostrą jest Julie. Mandy uznała, że sprawę załatwi jutro, a ja byłam zbyt zmęczona, by się z nią kłócić. W końcu dopiero co przyjechałam, a poranek spędziłam na rozładunku koni, sprzętów i ponownym urządzaniu swojego pokoju w Moorland. Wiedziałam też, że następnego dnia czekają mnie odwiedziny we wszystkich zakątkach wyspy, wzbogacone o pomoc mieszkańcom. Trzeba było nadrobić te cztery miesiące nieobecności....

Mówiłam kiedyś, że poranki na Wyspie Jorvik są najpiękniejsze? Widok słońca powoli wyłaniającego się zza horyzontu, który sunie łuną po tafli wody, jest czymś, za czym niezmiernie tęsknie. Dlatego też wstałam skoro świt, wdrapując się na parapet w oknie swojego pokoju. Oparłam się głową o szybę, czekając na spektakl. Nie umiem wam powiedzieć ile to trwało, ani o której dokładnie wstałam. Wiem tylko, że o ósmej byłam zwarta i gotowa, by pójść przywitać się z moją gromadką w stajni. Dobrze było widzieć moje konie, jak spokojnie przeżuwały siano, głośno przy tym parskając. Jedynym stworzeniem, które tego nie robiło, była Scarletpearl, która lustrowała mnie swymi mądrymi oczyma. Czasami mam wrażenie, że konie arabskie widzą jakby więcej, może i to wynik jakiejś pierwotności tej rasy? Nie wiem... Wiedziałam tylko, że klacz jest czymś wybitnie urażona i nie będzie mi ułatwiała dzisiejszych zadań. Westchnęłam ciężko i zaczęłam wybierać dzisiejszy ekwipunek... Ostatecznie się poddałam i chwyciłam wszystko to, co kobyłka miała na sobie wczoraj, po czym po prostu ją osiodłałam. Ani zbytnio się nie spiesząc, ani znowu nie ociągając. Gdy już byłyśmy gotowe, po prostu wyprowadziłam ją ze stajni, od razu wędrując do Mandy.
Była tylko jedna rzecz, która na chwilę mnie zatrzymała. Sms od Hermana. Tak, sms... Nie wiem kiedy, ale ten sympatyczny masztalerz nauczył się korzystać z "dobrodziejstw" techniki. Wedle treści, miałam jak najszybciej się u niego pojawić. Przewróciłam oczyma, szybko zdając sobie sprawę z tego, że zadanie to jest mocno niewykonalne. Musiałam w końcu pomóc Mandy, a do tego mała Freja z farmy Słonecznikowych Pól, miała dla mnie jakieś zadania. Musiał poczekać...
Tak czy siak, przeszłam się do blondynki, już z daleka widząc, że coś jest nie tak. Szybko okazało się, że sprawa z Julie nie rozwiązała się tak idealnie, jak chciała Mandy. Dziewczyna była zrozpaczona, twierdząc, że Julie ją zwyzywała w jakiś nieokreślony sposób. Podejrzewałam, że zapłakana dziewczyna też nie jest bez winy. Pewnie zarzuciła jakieś zdanie buńczucznym tonem, zadzierając przy tym nosa, a jej siostra, podobnie jej odpowiedziała. Najgorsze jest z tego wszystkiego to, że przyjezdna zupełnie się poddała. Nie dość, że pomagałam jej się pakować, to jeszcze usłyszałam, że w trybie pilnym wraca do Jorvic City. Poprosiła mnie jedynie o wręczenie prezentu swojej przyrodniej siostrze, a ja czułam podświadomie, że przechyli on szalę, na korzyść obu dziewczyn. Zresztą, nie myliłam się. Ostatecznie, wszystko dobrze się skończyło, zafundowałam tylko Scarlet szaleńczy pościg do Fortu, by złapać Mandy. Upewniłam się tym samym o tym, że kobyłka faktycznie jest nie w humorze...A mnie czekała jeszcze wycieczka na teren Urodzajnych Hrabstw.
Gdy już tam dotarłam, pierwsze co, to zajrzałam do małej Freji. Było mi to zwyczajnie dużo bardziej po drodze. Okazało się, że dziewczynka wpadła na genialny pomysł, by otworzyć sklep ze zwierzętami na ich farmie. Z miłości do kotów, są to właśnie one. O ile za kotami specjalnie nie przepadam, jeden z nich mnie urzekł. Kocurek birmański, który nosi imię Doom Claw. Jest jeszcze mały, ale wydaje się, że wyrośnie na całkiem mądrego, statecznego kota. Mam tylko nadzieję, że nie pozwoli zalęgnąć się myszom w pobliżu worków z paszą, bo skończyłoby się to katastrofą.
Myślę, że gdyby odwiedziny u Freji polegały by tylko na tym, żeby zobaczyć koty, to nie byłoby tematu. Okazało się, że dziewczynka chce, żebym pomogła jej z pracą domową. Po krótkich namowach, w końcu się zgodziłam. Nie uwierzycie, co znalazłyśmy... Skórę węża! Mała wpadła na pomysł, by tego węża złapać. Tak więc rozstawiłyśmy pułapki i czekamy do jutra, by zobaczyć co się takiego stanie.
Do stajni Jorvik miałam już rzut beretem. Postanowiłam napoić i nakarmić Scarletpearl przed wizytą u Hermana, czułam, że szykuje się jakaś "grubsza" sprawa. Jak się okazało, moja intuicja nie myliła się. Herman przejrzał raport, który uzyskałam kiedyś od pani Drake. Wydawał się nim równie zaniepokojony, co podekscytowany pomysłem skontaktowania się z panią X, która jest kimś w rodzaju szefa grupy C.H.I.L.L., mającej na celu walkę z G.E.D. Pojawił się jednak pewien problem. Okazało się, że kobieta ta mieszka w Eponie, a znajduje się na wschód od stajni. Nigdy tam nie byłam, więc uważnie słuchałam tego, co Herman miał mi do powiedzenia. Jak się po chwili okazało, problemem nie było samo oddalenie tego miejsca, a zamknięte bramy, prowadzące do farmy bliskiego przyjaciela Hermana - Harolda. Podobno rodziny Goldspur i Jarlasson, wiedziały coś na temat tajnego przejścia, a ja miałam się tym zająć. Nie czekałam więc i najpierw odwiedziłam Dorith, jako, że na wyspę Padok zwyczajnie było mi bliżej. Miała ona wiadomość, zapisaną szyfrem, która informowała o niebezpieczeństwach czyhających po drodze. Uznałam, wspólnie z Hermanem, że on zajmie się tą częścią, podczas gdy ja, odnajdę ową trasę. Zresztą, po kilku godzinach wypełniania papierów Jacka (och... doprawdy, nie pytajcie), miałam serdecznie dość widoku jakichkolwiek papierów. Wybrałam się zatem do Jacoba po "mapę", dzięki której mogłam odnaleźć ukrytą drogę do Epony, wiodącą przez góry. Ową mapą, okazał się być magiczny kompas. Po pewnych trudach, wynikających z braku usłuchania ze strony mojej klaczy, i moich problemów z koordynacją orientacji przestrzennej z przedziwnym kompasem, znalazłam trasę. Wróciłam, co sił w kopytach Scarlet, do Hermana, po czym błyskawicznie wyruszyliśmy w trasę. Jak się okazało, droga faktycznie nie należała do najbezpieczniejszych. Najpierw spadło drzewo, a potem musieliśmy uciekać przed lawiną głazów, spotykaną co krok, uważając na to by trzymać się krętej i wąskiej trasy. Gdy już w końcu myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, gdy zaczęłam energiczniej i bardziej wesoło galopować, wpadliśmy w sidła G.E.D. I to niestety... dosłownie. Natknęliśmy się wprost na strażnika, nie mówiąc już o ogromnej bazie w górach. Była niemal tak wielka jak baza DarkCore na platformie. Mogłam to łatwo ocenić, uciekając przed strażnikami. Niestety uciekałam sama. Chcąc mnie osłaniać, Herman został pojmany, a mi ciągle przebiega po głowie myśl o tym, co zrobić by go wyciągnąć. Wiem tylko od Haralda, że należy znaleźć Panią X. Od Haralda Stromheart, bo jednak udało mi się dotrzeć na jego farmę. W zasadzie, dzięki niemu i jego córce Tatianie, otworzyłam też bramy, przez co nie muszę się już bać, że znowu czeka mnie ucieczka przed głazami, a potem przed pracownikami G.E.D. Znacie takie powiedzenie - z deszczu pod rynnę? Cóż... Niestety idealnie opisywało to, co tam się stało. Dzięki Tatianie i jej ojcu, dostałam namiary na Pamelę Moonriver, która mieszka w wiosce Księżycowego Sierpu. Sama wioska, jak się okazało, jest niesamowita. Może nie ma takiej aury tajemniczości, jak moje ukochane Valedale, ale jest piękna. Zadbana. Wszędzie ogrody, w jeziorze pałki, a do tego wszystkiego, u wjazdu kłaniają się wam srebrzyste, płaczące wierzby. Co mogę powiedzieć o samej Pameli? Powiedziała, że mam wrócił jutro, obiecując, że postara się dowiedzieć więcej na temat Pani X.
Tak więc wróciłam do Moorland, po drodze wpadając do zajazdu Ed'a, który prosił mnie o pomoc w otworzeniu bramy do Epony. Oświadczał przy tym, z rosnącą ekscytacją, że uzyska tym samym dostęp do nowych towarów. Ja za to uzyskam kolejną drogę do Epony, więc była to propozycja z obopólną korzyścią.
I kiedy to już myślałam, że mnie i Scarlaetpearl czeka odpoczynek, doniesiono mi, że Jasper potrzebuje pomocy. Nie czekając, zebrałam się i wyruszyłam do Doliny Złotych Wzgórzy, wpadając do farmera. I jeśli wciąż liczycie, że ten mężczyzna przywita was miło lub z uśmiechem... nie liczcie na to. Osobiście bardzo go lubię i umiem na tyle się zdystansować, by nie uderzyła mnie jego opryskliwość, a nawet zrzędliwość, ale wiem, że nie każdy umie zachować się podobnie. Tak czy siak, Jasper uznał, że przyda mu się nowy strach na wróble. Oczywiście nie chodziło o zwyczajnego starach na wróblę z głową, która powstała w wyniku procesu drążenia dyni, która to, została ostatecznie osadzona na kijku, obwiązanym słomą... ubraną słomą. No dobrze, wszyscy wiedzą jak wygląda klasyczny strach na wróble. Wszyscy też wiedzą, że ptaki są inteligentne i zwyczajnie, takie "urządzenie" nie działa. Wobec tego, farmer wpadł na pomysł zdobycia stracha podobnego, do tych ze Wzgórza. Oczywiście, nikt nie jest w stanie tego dokonać, jeśli nie jest czarownicą Pi. Zapomniał tylko, że rzucając tamte zaklęcia była ona wredną, złośliwą wiedźmą, z zielonkawym odcieniem skóry, przesiąkniętą złem do szpiku kości. Mimo to, jeśli ktoś miał poratować farmera (a przy tym i mnie), to mogła to być tylko ona. Bardzo szybko okazało się, że ma jakiś plan. W związku z wegańskim rodzajem magi, na jaki przerzuciła się Pi (żałujcie, że nie widzieliście mojej miny, gdy tego słuchałam), trzeba było zdobyć worek z czymś w rodzaju środowiskowego atestu, linę i ... słomę. Ponownie pojechałam do Jaspera, a do tego odwiedziłam Trouta (bo kto inny zna się na linach tak jak on?) oraz Carlin. Gdy zdobyłam wszystkie składniki, pojechałam w powrotem do Pi, gdzie usłyszałam, zbawienne w tamtej chwili - "wróć jutro".
Tak więc jutro muszę odwiedzić Freję, Pi oraz Pamelę, w całkiem nowej dla mnie okolicy... Czeka mnie znowu pracowity dzień. Co gorsza, nie wiem czy z nerwów o Hermana, dam radę usnąć. Z drugiej jednak strony, jestem tak zmęczona, że pewnie niedługo się okaże, że nie ma o czym gdybać i moje oczy ujrzą dopiero poranne słońce. Tak więc, trzymajcie się ciepło, bo zbliża się wiosna, a z nią więcej słońca i dłuższy dzień...


***
Wybaczcie mi za tak długą nieobecność. Mój codzienny rytm zaburzył mi możliwość przesiadywania w SSO, a przez to i możliwość kontynuowania bloga. W sumie... Wczoraj chciałam go już usunąć, bo nie ma tu ani specjalnie dużo postów, ani specjalnie go nie rozpromowałam. Coś mnie jednak tknęło, by go zostawić