Od jesieni byłam, niezwykle wręcz, zajęta pomaganiem w domu. Domowe sprawy zajmowały mnie na tyle, że nie byłam w stanie poinformować was o zakupie nowego konia. Gdy w październiku wyspa Jorvik obchodziła urodziny, ja, wraz z Silverghost, rozglądałam się za nowym kopytnym, który ubarwiłby moją wesołą gromadkę. Szukałam konia szybkiego i zwinnego. Początkowo byłam już nastawiona na konia jakiejś amerykańskiej rasy, mając w planach albo nauczenie się jeździectwa westernowego, albo nauczenie owego konia jeździectwa klasycznego. Zdecydowanie bardziej odpowiadała mi druga opcja, chociaż doskonale wiem, że te konie, już samą swoją budową sugerują specjalizację jeździecką typową dla tej rasy. Z drugiej strony można spojrzeć na Rubyflower, chociaż jest zaliczana do koni zimnokrwistych, całkiem nieźle radzi sobie w zawodach. Oczywiście nie tak dobrze jak Silverghost, który okazał się mistrzowski, w swoim "fachu". W zasadzie, przeglądając oferty i rozglądając się po zaprzyjaźnionych stajniach, już miałam się zdecydować, ale przypadkiem zawitałam na farmie Goldspur. Miałam pomóc w czymś Jacobowi, już nie pamiętam o co chodziło, chyba o naprawdę wiatraka. Jak to zwykle bywa, na koniec pracy zachodzę do stajni pooglądać konie. Tym razem nie było inaczej. Jedyną różnicą był fakt, że urzekła mnie przepiękna izabelowata klacz, jak się okazało po chwili, siedmioletnia. Farmer wyznał, że ma problem z jej sprzedażą, bo jest całkiem temperamentna, a do tego uparta niczym osioł. Mimowolnie się uśmiechnęłam, kogoś mi to przypominało. Z jeździeckiego doświadczenia, wiedziałam też, że im "gorszy w obsłudze" koń, tym bardziej ambitny, a dodatkowo mający w naturze silne obdarzanie uczuciami osobie której zaufa. Nie mówiąc już o tym, że odpowiednio "przepracowany" staje się koniem zwanym w środowisku jeździeckim "do rany przyłóż". Nie zastanawiałam się dwa razy. Po prostu wyciągnęłam odpowiednią ilość pieniędzy, za którą chciał mi ją sprzedać Jacob. I wiecie co? Faktycznie, początki były ciężkie. To koń czystej krwi arabskiej, a u nich trzeba "wkupić się" w łaski, by cokolwiek zdziałać. Konie te są piekielnie inteligentne. A mi to odpowiadało. Chociaż już kilka miesięcy jest u mnie, to gdy nie zajrzę do stajni przez dwa dni, zostawiając Scarletpearl pod opieką stajennych, nie mam co marzyć o jakimkolwiek usłuchaniu. Dobrze. Kobyłka zawiezie mnie tam gdzie chcę, ale to ona ustali tempo, i zwrotność trasy, zupełnie ignorując moje pomoce... Prawie ignorując. Faktycznie, można jej zaufać, jak komukolwiek innemu, jednak, czasami marzy mi się bardziej partnerska praca, jak choćby z Blueshadow. Ale jak już to kiedyś powiedziałam, nie można mieć wszystkiego...
A czemu w końcu udało mi się odezwać?
Och...
Zwyczajnie wróciłam na Wyspę, i mam nadzieję że na dobre. Konie cieszyły się jak nigdy, gdy były pakowane do koniowozu. Mam dziwne wrażenie, że podświadomie czuły gdzie jedziemy. Wypuszczone na padoki w stajni Jorvik szalały dobre dwie godziny. Nie to, że w Jorvik City stajnie nie mają padoków. Mają, tylko stajnie otoczone są zewsząd ruchliwymi ulicami, przez co konie nie mogą zaznać spokoju. Tu na Wyspie jest inaczej. Powietrze jest czyste, wszędzie dookoła są konie, to dla nich raj, a ja cieszę się, że mogłam umożliwić im powrót. Gdyby nie treningi i moje przywiązanie do nich, zapewne powierzyłabym je w opiece Alex i Lindzie, nie martwiąc się o ich los... Być może, gdy następnym razem będę musiała wyjechać, to tak zrobię? Ile radości daje im to miejsce...
No ale wracając do mojego powrotu.
Datę zaplanowałam zupełnie przypadkowo, jednak wypadła ona wprost w 14 luty, czyli Walentynki. Możecie lubić to święto, kochać, czy nienawidzić. Ja mam do niego jakiś nieopisany sentyment. Co roku pomaga się przecież Danielowi, dostarczając mu żółty barwnik z mleczy od pani Holdsworth, fioletowy z winnicy, prosto z winogron, a do tego wełnę od owiec Londona. Potem dostarczamy mu czerwony barwnik, bo w końcu są to walentynki, a na koniec - dowozimy mu oszlifowane ciemne jorvikowskie bursztyny. Od dwóch lat, Catherin piecze walentynkowe babeczki, popadając w sobie tylko znaną histerię. Niemniej, dostarczam jej mleka od Martiny, czy jajek od dzikich kur. Gdy Cath uświadomi sobie, że należy dodać do tego jakieś owoce, to dzielnie zbieram jagody i truskawki w lesie. Potem dziewczyna wpada na genialny (naprawdę genialny) pomysł dodania kolejnych składników - cukru, który udostępnia nam Idun, w zamian za kwiaty, oraz czekolady od Angusa, w zamian za pomoc w transporcie mąki. I chociaż nie raz męczy mnie dwudziesta wyprawa do lasu, bo słyszę od Cath, że owoców wciąż jest zbyt mało, to widząc jej radość, która pojawia się, kiedy to ludzie próbują jej wypieków, wiem że warto to robić. A do tego... Widzicie te dekoracje? Wszędobylskie, panoszące się serduszka, nadające temu miejscu jeszcze większego uroku? Albo nowe rzeczy? Piękne ogłowia, siodła, czy te cudowne sukienki. Jedyne i niepowtarzalne w swoim rodzaju. To miejsce ma w sobie magię.
I to właśnie robiłam w niedzielę. Do tego zaopiekowałam się nową dziewczyną, która pojawiła się w stajni Moorland - Mandy. Początkowo nie czułam do niej żadnej sympatii, ale nauczyłam się tutaj, by nie oceniać ludzi zbyt pochopnie i mam nadzieję, że kiedyś podobnej lekcji doświadczą dziewczyny z BB. Tak czy siak, miałam pokazać Mandy wyspę i od samego początku wydawało mi się, że coś jest nie tak. Miałam dziwne przeczucie, że blondynka nigdy nie miała żadnej styczności z końmi, jak się zresztą potem okazało, miałam nosa. Ponadto, dziewczyna ukradła torbę Loretty, co było wywołane (jak się potem wyjaśniło) chęcią odnalezienia swojej siostry przyrodniej. Zdecydowałam się by jej pomóc. Ustaliłyśmy wspólnie, że prawdopodobnie, jej siostrą jest Julie. Mandy uznała, że sprawę załatwi jutro, a ja byłam zbyt zmęczona, by się z nią kłócić. W końcu dopiero co przyjechałam, a poranek spędziłam na rozładunku koni, sprzętów i ponownym urządzaniu swojego pokoju w Moorland. Wiedziałam też, że następnego dnia czekają mnie odwiedziny we wszystkich zakątkach wyspy, wzbogacone o pomoc mieszkańcom. Trzeba było nadrobić te cztery miesiące nieobecności....
Mówiłam kiedyś, że poranki na Wyspie Jorvik są najpiękniejsze? Widok słońca powoli wyłaniającego się zza horyzontu, który sunie łuną po tafli wody, jest czymś, za czym niezmiernie tęsknie. Dlatego też wstałam skoro świt, wdrapując się na parapet w oknie swojego pokoju. Oparłam się głową o szybę, czekając na spektakl. Nie umiem wam powiedzieć ile to trwało, ani o której dokładnie wstałam. Wiem tylko, że o ósmej byłam zwarta i gotowa, by pójść przywitać się z moją gromadką w stajni. Dobrze było widzieć moje konie, jak spokojnie przeżuwały siano, głośno przy tym parskając. Jedynym stworzeniem, które tego nie robiło, była Scarletpearl, która lustrowała mnie swymi mądrymi oczyma. Czasami mam wrażenie, że konie arabskie widzą jakby więcej, może i to wynik jakiejś pierwotności tej rasy? Nie wiem... Wiedziałam tylko, że klacz jest czymś wybitnie urażona i nie będzie mi ułatwiała dzisiejszych zadań. Westchnęłam ciężko i zaczęłam wybierać dzisiejszy ekwipunek... Ostatecznie się poddałam i chwyciłam wszystko to, co kobyłka miała na sobie wczoraj, po czym po prostu ją osiodłałam. Ani zbytnio się nie spiesząc, ani znowu nie ociągając. Gdy już byłyśmy gotowe, po prostu wyprowadziłam ją ze stajni, od razu wędrując do Mandy.
Była tylko jedna rzecz, która na chwilę mnie zatrzymała. Sms od Hermana. Tak, sms... Nie wiem kiedy, ale ten sympatyczny masztalerz nauczył się korzystać z "dobrodziejstw" techniki. Wedle treści, miałam jak najszybciej się u niego pojawić. Przewróciłam oczyma, szybko zdając sobie sprawę z tego, że zadanie to jest mocno niewykonalne. Musiałam w końcu pomóc Mandy, a do tego mała Freja z farmy Słonecznikowych Pól, miała dla mnie jakieś zadania. Musiał poczekać...
Tak czy siak, przeszłam się do blondynki, już z daleka widząc, że coś jest nie tak. Szybko okazało się, że sprawa z Julie nie rozwiązała się tak idealnie, jak chciała Mandy. Dziewczyna była zrozpaczona, twierdząc, że Julie ją zwyzywała w jakiś nieokreślony sposób. Podejrzewałam, że zapłakana dziewczyna też nie jest bez winy. Pewnie zarzuciła jakieś zdanie buńczucznym tonem, zadzierając przy tym nosa, a jej siostra, podobnie jej odpowiedziała. Najgorsze jest z tego wszystkiego to, że przyjezdna zupełnie się poddała. Nie dość, że pomagałam jej się pakować, to jeszcze usłyszałam, że w trybie pilnym wraca do Jorvic City. Poprosiła mnie jedynie o wręczenie prezentu swojej przyrodniej siostrze, a ja czułam podświadomie, że przechyli on szalę, na korzyść obu dziewczyn. Zresztą, nie myliłam się. Ostatecznie, wszystko dobrze się skończyło, zafundowałam tylko Scarlet szaleńczy pościg do Fortu, by złapać Mandy. Upewniłam się tym samym o tym, że kobyłka faktycznie jest nie w humorze...A mnie czekała jeszcze wycieczka na teren Urodzajnych Hrabstw.
Gdy już tam dotarłam, pierwsze co, to zajrzałam do małej Freji. Było mi to zwyczajnie dużo bardziej po drodze. Okazało się, że dziewczynka wpadła na genialny pomysł, by otworzyć sklep ze zwierzętami na ich farmie. Z miłości do kotów, są to właśnie one. O ile za kotami specjalnie nie przepadam, jeden z nich mnie urzekł. Kocurek birmański, który nosi imię Doom Claw. Jest jeszcze mały, ale wydaje się, że wyrośnie na całkiem mądrego, statecznego kota. Mam tylko nadzieję, że nie pozwoli zalęgnąć się myszom w pobliżu worków z paszą, bo skończyłoby się to katastrofą.
Myślę, że gdyby odwiedziny u Freji polegały by tylko na tym, żeby zobaczyć koty, to nie byłoby tematu. Okazało się, że dziewczynka chce, żebym pomogła jej z pracą domową. Po krótkich namowach, w końcu się zgodziłam. Nie uwierzycie, co znalazłyśmy... Skórę węża! Mała wpadła na pomysł, by tego węża złapać. Tak więc rozstawiłyśmy pułapki i czekamy do jutra, by zobaczyć co się takiego stanie.
Do stajni Jorvik miałam już rzut beretem. Postanowiłam napoić i nakarmić Scarletpearl przed wizytą u Hermana, czułam, że szykuje się jakaś "grubsza" sprawa. Jak się okazało, moja intuicja nie myliła się. Herman przejrzał raport, który uzyskałam kiedyś od pani Drake. Wydawał się nim równie zaniepokojony, co podekscytowany pomysłem skontaktowania się z panią X, która jest kimś w rodzaju szefa grupy C.H.I.L.L., mającej na celu walkę z G.E.D. Pojawił się jednak pewien problem. Okazało się, że kobieta ta mieszka w Eponie, a znajduje się na wschód od stajni. Nigdy tam nie byłam, więc uważnie słuchałam tego, co Herman miał mi do powiedzenia. Jak się po chwili okazało, problemem nie było samo oddalenie tego miejsca, a zamknięte bramy, prowadzące do farmy bliskiego przyjaciela Hermana - Harolda. Podobno rodziny Goldspur i Jarlasson, wiedziały coś na temat tajnego przejścia, a ja miałam się tym zająć. Nie czekałam więc i najpierw odwiedziłam Dorith, jako, że na wyspę Padok zwyczajnie było mi bliżej. Miała ona wiadomość, zapisaną szyfrem, która informowała o niebezpieczeństwach czyhających po drodze. Uznałam, wspólnie z Hermanem, że on zajmie się tą częścią, podczas gdy ja, odnajdę ową trasę. Zresztą, po kilku godzinach wypełniania papierów Jacka (och... doprawdy, nie pytajcie), miałam serdecznie dość widoku jakichkolwiek papierów. Wybrałam się zatem do Jacoba po "mapę", dzięki której mogłam odnaleźć ukrytą drogę do Epony, wiodącą przez góry. Ową mapą, okazał się być magiczny kompas. Po pewnych trudach, wynikających z braku usłuchania ze strony mojej klaczy, i moich problemów z koordynacją orientacji przestrzennej z przedziwnym kompasem, znalazłam trasę. Wróciłam, co sił w kopytach Scarlet, do Hermana, po czym błyskawicznie wyruszyliśmy w trasę. Jak się okazało, droga faktycznie nie należała do najbezpieczniejszych. Najpierw spadło drzewo, a potem musieliśmy uciekać przed lawiną głazów, spotykaną co krok, uważając na to by trzymać się krętej i wąskiej trasy. Gdy już w końcu myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, gdy zaczęłam energiczniej i bardziej wesoło galopować, wpadliśmy w sidła G.E.D. I to niestety... dosłownie. Natknęliśmy się wprost na strażnika, nie mówiąc już o ogromnej bazie w górach. Była niemal tak wielka jak baza DarkCore na platformie. Mogłam to łatwo ocenić, uciekając przed strażnikami. Niestety uciekałam sama. Chcąc mnie osłaniać, Herman został pojmany, a mi ciągle przebiega po głowie myśl o tym, co zrobić by go wyciągnąć. Wiem tylko od Haralda, że należy znaleźć Panią X. Od Haralda Stromheart, bo jednak udało mi się dotrzeć na jego farmę. W zasadzie, dzięki niemu i jego córce Tatianie, otworzyłam też bramy, przez co nie muszę się już bać, że znowu czeka mnie ucieczka przed głazami, a potem przed pracownikami G.E.D. Znacie takie powiedzenie - z deszczu pod rynnę? Cóż... Niestety idealnie opisywało to, co tam się stało. Dzięki Tatianie i jej ojcu, dostałam namiary na Pamelę Moonriver, która mieszka w wiosce Księżycowego Sierpu. Sama wioska, jak się okazało, jest niesamowita. Może nie ma takiej aury tajemniczości, jak moje ukochane Valedale, ale jest piękna. Zadbana. Wszędzie ogrody, w jeziorze pałki, a do tego wszystkiego, u wjazdu kłaniają się wam srebrzyste, płaczące wierzby. Co mogę powiedzieć o samej Pameli? Powiedziała, że mam wrócił jutro, obiecując, że postara się dowiedzieć więcej na temat Pani X.
Tak więc wróciłam do Moorland, po drodze wpadając do zajazdu Ed'a, który prosił mnie o pomoc w otworzeniu bramy do Epony. Oświadczał przy tym, z rosnącą ekscytacją, że uzyska tym samym dostęp do nowych towarów. Ja za to uzyskam kolejną drogę do Epony, więc była to propozycja z obopólną korzyścią.
I kiedy to już myślałam, że mnie i Scarlaetpearl czeka odpoczynek, doniesiono mi, że Jasper potrzebuje pomocy. Nie czekając, zebrałam się i wyruszyłam do Doliny Złotych Wzgórzy, wpadając do farmera. I jeśli wciąż liczycie, że ten mężczyzna przywita was miło lub z uśmiechem... nie liczcie na to. Osobiście bardzo go lubię i umiem na tyle się zdystansować, by nie uderzyła mnie jego opryskliwość, a nawet zrzędliwość, ale wiem, że nie każdy umie zachować się podobnie. Tak czy siak, Jasper uznał, że przyda mu się nowy strach na wróble. Oczywiście nie chodziło o zwyczajnego starach na wróblę z głową, która powstała w wyniku procesu drążenia dyni, która to, została ostatecznie osadzona na kijku, obwiązanym słomą... ubraną słomą. No dobrze, wszyscy wiedzą jak wygląda klasyczny strach na wróble. Wszyscy też wiedzą, że ptaki są inteligentne i zwyczajnie, takie "urządzenie" nie działa. Wobec tego, farmer wpadł na pomysł zdobycia stracha podobnego, do tych ze Wzgórza. Oczywiście, nikt nie jest w stanie tego dokonać, jeśli nie jest czarownicą Pi. Zapomniał tylko, że rzucając tamte zaklęcia była ona wredną, złośliwą wiedźmą, z zielonkawym odcieniem skóry, przesiąkniętą złem do szpiku kości. Mimo to, jeśli ktoś miał poratować farmera (a przy tym i mnie), to mogła to być tylko ona. Bardzo szybko okazało się, że ma jakiś plan. W związku z wegańskim rodzajem magi, na jaki przerzuciła się Pi (żałujcie, że nie widzieliście mojej miny, gdy tego słuchałam), trzeba było zdobyć worek z czymś w rodzaju środowiskowego atestu, linę i ... słomę. Ponownie pojechałam do Jaspera, a do tego odwiedziłam Trouta (bo kto inny zna się na linach tak jak on?) oraz Carlin. Gdy zdobyłam wszystkie składniki, pojechałam w powrotem do Pi, gdzie usłyszałam, zbawienne w tamtej chwili - "wróć jutro".
Tak więc jutro muszę odwiedzić Freję, Pi oraz Pamelę, w całkiem nowej dla mnie okolicy... Czeka mnie znowu pracowity dzień. Co gorsza, nie wiem czy z nerwów o Hermana, dam radę usnąć. Z drugiej jednak strony, jestem tak zmęczona, że pewnie niedługo się okaże, że nie ma o czym gdybać i moje oczy ujrzą dopiero poranne słońce. Tak więc, trzymajcie się ciepło, bo zbliża się wiosna, a z nią więcej słońca i dłuższy dzień...
***
Wybaczcie mi za tak długą nieobecność. Mój codzienny rytm zaburzył mi możliwość przesiadywania w SSO, a przez to i możliwość kontynuowania bloga. W sumie... Wczoraj chciałam go już usunąć, bo nie ma tu ani specjalnie dużo postów, ani specjalnie go nie rozpromowałam. Coś mnie jednak tknęło, by go zostawić
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz